poniedziałek, 30 stycznia 2012

Rozdział 3


Jakoś dziwnie...


Rozdział 3

 - Sylvia, MUSISZ jechać do Braszowa! - Oświadczył Damon. - Ta mała przejmuje TWOJE miejsce!
 - Damon, skarbie, mi na tym wcale nie zależy. - Westchnęłam, wbijając nóż w kawałek papryczki. - Za to na spotkaniu z tobą - a i owszem.
 Chłopak zaśmiał się. Wsunęłam papryczkę na ostrzu do ust.
 - To przyjedź. - Skwitował. Przełożyłam telefon do drugiej ręki, zastanawiając się, czy może jednak nie pojechać...
 - Robisz się miękki jak galaretka z bitą śmietaną. Ale wciąż słodki. Ty do mnie przyjedź. Nudzi mi się...
 - Jeszcze czego! - Usłyszałam parsknięcie śmiechem. Przewróciłam oczami.
 - Nie to nie. Ciao. - Odłożyłam telefon na blat, wbijając ostrze w kolejną papryczkę.

*

 Miałam rację. To był Alfred, mój ojciec. Nie do końca rozumiałam ich rozmowę, tj. jego i mamy, za to ja poznałam syna jego znajomego, Conrada. Był bardzo miły i ogólnie polubiłam go.
 W pewnym momencie Alfred oznajmił:
 - Moja droga Jen, chciałbym poprosić cię o rękę. - Uklęknął przed nią, otwierając czerwone, pokryte filcem pudełko. W środku był pierścionek z ogromnym diamentem. Mama pisnęła i od razu się zgodziła. Rzuciła mu się na szyję. Uśmiechnęłam się na te niezwykłe zaręczyny. Od razu poszli gdzieś, a ja i Conrad zostaliśmy.
 - Planował to, prawda? - Zapytałam go. Pokiwał głową.
 - Po to szukał twojej matki. Alfred po latach jest bardzo zdeterminowany... Stał się bardziej odpowiedzialny. Podejrzewam, że zabierze was do Rumunii. Wiesz, ma arystokrackie pochodzenie... - Zaczął opowiadać o tym, że mogę zostać księżniczką itd...

*

 Usłyszałam, jak drzwi frontowe otwierają się cicho i ktoś podchodzi. Używając mojego piekielnego daru, zatrzasnęłam z hukiem drzwi za intruzem. Rozległ się znajomy śmiech. Wstałam z kanapy i rzuciłam się Damonowi na szyję. Uścisnął mnie mocno. Cmoknęłam go w usta.
 - Ponoć nie miałeś ochoty przyjeżdżać. - Przypomniałam mu. Pokręcił głową.
 - Pakuj szczoteczkę, jedziemy do Braszowa. - Nakazał, obejmując mnie w talii. Przekrzywiłam głowę z podstępnym uśmiechem.
 - Już ci mówiłam, nie zależy mi. Serio. - Przygryzł lekko moje ucho. - Damon, nie zależy mi na byciu księżniczką.
 - Taa, jasne... - Chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął do drzwi. - Nie, to nie.
 Nie próbowałam się nawet opierać, był chyba jedynym wampirem silniejszym ode mnie, a to nie lada wyzwanie. Niemal wepchnął mnie do samochodu, który z pewnością nie był jego.
 - Zastanawia mnie pewien fakt. Dzwoniłeś jakieś piętnaście minut temu i...
 - Złotko, byłem w Seattle wraz z żoną mojego kuzynka i ich synkiem. W tym momencie ten synek jest wraz z twoim ojczulkiem na spotkaniu z matką twojej siostry, co dalej sugeruje, iż tego gówniarza matka jest w domu, a mój kuzynek - w Braszowie. Dlaczego? A no dlatego, że jego żoneczka ma porachunki z pewną mafią i mój kuzynek chce załatwić to sam. Wszystko jasne? - Wyrzucił z siebie na jednym oddechu, odpalając silnik.
 - Dobra, jeszcze raz. Jesteś w Seattle z żoną i synem Jonathana. On nie ma żony i syna! - Wspomniałam. Samochód ruszył. Damon westchnął ciężko.
 - Od jakichś dwóch, trzech lat ma.
 - Aha, okej. Jego żona ma porachunki z pewną mafią, więc uciekli do Seattle, natomiast on został. Tak?
 Pokiwał głową, wrzucając następny bieg.
 - Natomiast Alfred jest na spotkaniu z matką Susan, tak?
 - Ona też tam jest.
 - I syn Jonathana. Co on tam robi?
 - Skąd ja mam to wiedzieć? Pewnie potrzebują kelnera albo chłopca po posyłki.
 Przewróciłam oczami.
 - A my jedziemy...?
 - Na lotnisko, później lecimy do Braszowa.
 - Tak, teraz jasne.
 Po minucie byliśmy na lotnisku. Samolot odbił się od pasu startowego po kwadransie.

*

 Conrad miał rację. Alfred miał przyjechać po nas nazajutrz i mieliśmy wszyscy pojechać do Braszowa czy jakoś tak. Pakowałam się pospiesznie, ciesząc się niezmiernie. Mama biegała po domu jak na skrzydłach, wszędzie widać było błysk jej pierścionka. W nocy też cały czas nie mogła zasnąć, w końcu około trzeciej przestałam ją słyszeć, bo sama pogrążyłam się w śnie.
 Alfred przyjechał po obiedzie. Był już sam, bez Conrada. Na jego przystojnej twarzy kwitł uśmiech. Pojechaliśmy na lotnisko, a stamtąd do Rumunii samolotem. I wieczorem byliśmy na miejscu.
 Niesamowite. Alfred mieszkał w zamku! Było ciemno, więc niezbyt widziałam szczegóły, ale zamek był niesamowity nawet w mroku.
 Niedługo później weszliśmy do ogromnego salonu. I tam zastała nas niespodzianka.
 Na sofie, z kieliszkiem w ręku siedziała moja przybrana siostra, Sylvia.
 Za nią stał jakiś chłopak, a raczej mężczyzna. Opierał dłonie na jej nagich ramionach.
 Alfred jakby wrósł w ziemię. Wpatrywał się to w mężczyznę, to w Sylvię.
 - Sylvia. - Odezwała się pierwsza mama. Alfred jakby otrząsnął się i wyszeptał do mamy:
 - Kochana, mam wielką prośbę. Odeślij Susan do jej pokoju. Musimy widać sami to załatwić.
 Mama kiwnęła na mnie, więc wyszłam i poszłam do przydzielonego mi pokoju.

*

 Pociągnęłam łyk napoju z kieliszka.
 - Kochani rodzice. - Westchnęłam z ironią, po czym dodałam ostro: - Nie jestem tu dla przyjemności.
 - Damonie, oczywiście mi to wyjaśnisz. - Zażądał Alfred. Damon zacisnął nieco dłonie na moich ramionach.
 - Zapomniałeś o Sylvii? - Zapytał tylko. Alfred zesztywniał.
 - Ona nie jest biologiczną córką Jennifer. - Wskazał na kobietę. Damon zaśmiał się.
 - Nie, ale jest twoją. To chyba wszystko tłumaczy, co nie?
 Alfred i Jennifer spojrzeli na siebie smutno.

2 komentarze:

  1. Ok...to jest na tyle skomplikowane, że potrzebne mi drzewo genealogiczne by się połapać.

    OdpowiedzUsuń