Jakoś dziwnie...
Rozdział 3
- Sylvia, MUSISZ jechać do Braszowa! - Oświadczył Damon. - Ta mała przejmuje TWOJE miejsce!
- Damon, skarbie, mi na tym wcale nie zależy. - Westchnęłam, wbijając nóż w kawałek papryczki. - Za to na spotkaniu z tobą - a i owszem.
Chłopak zaśmiał się. Wsunęłam papryczkę na ostrzu do ust.
- To przyjedź. - Skwitował. Przełożyłam telefon do drugiej ręki, zastanawiając się, czy może jednak nie pojechać...
- Robisz się miękki jak galaretka z bitą śmietaną. Ale wciąż słodki. Ty do mnie przyjedź. Nudzi mi się...
- Jeszcze czego! - Usłyszałam parsknięcie śmiechem. Przewróciłam oczami.
- Nie to nie. Ciao. - Odłożyłam telefon na blat, wbijając ostrze w kolejną papryczkę.
*
Miałam rację. To był Alfred, mój ojciec. Nie do końca rozumiałam ich rozmowę, tj. jego i mamy, za to ja poznałam syna jego znajomego, Conrada. Był bardzo miły i ogólnie polubiłam go.
W pewnym momencie Alfred oznajmił:
- Moja droga Jen, chciałbym poprosić cię o rękę. - Uklęknął przed nią, otwierając czerwone, pokryte filcem pudełko. W środku był pierścionek z ogromnym diamentem. Mama pisnęła i od razu się zgodziła. Rzuciła mu się na szyję. Uśmiechnęłam się na te niezwykłe zaręczyny. Od razu poszli gdzieś, a ja i Conrad zostaliśmy.
- Planował to, prawda? - Zapytałam go. Pokiwał głową.
- Po to szukał twojej matki. Alfred po latach jest bardzo zdeterminowany... Stał się bardziej odpowiedzialny. Podejrzewam, że zabierze was do Rumunii. Wiesz, ma arystokrackie pochodzenie... - Zaczął opowiadać o tym, że mogę zostać księżniczką itd...
*
Usłyszałam, jak drzwi frontowe otwierają się cicho i ktoś podchodzi. Używając mojego piekielnego daru, zatrzasnęłam z hukiem drzwi za intruzem. Rozległ się znajomy śmiech. Wstałam z kanapy i rzuciłam się Damonowi na szyję. Uścisnął mnie mocno. Cmoknęłam go w usta.
- Ponoć nie miałeś ochoty przyjeżdżać. - Przypomniałam mu. Pokręcił głową.
- Pakuj szczoteczkę, jedziemy do Braszowa. - Nakazał, obejmując mnie w talii. Przekrzywiłam głowę z podstępnym uśmiechem.
- Już ci mówiłam, nie zależy mi. Serio. - Przygryzł lekko moje ucho. - Damon, nie zależy mi na byciu księżniczką.
- Taa, jasne... - Chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął do drzwi. - Nie, to nie.
Nie próbowałam się nawet opierać, był chyba jedynym wampirem silniejszym ode mnie, a to nie lada wyzwanie. Niemal wepchnął mnie do samochodu, który z pewnością nie był jego.
- Zastanawia mnie pewien fakt. Dzwoniłeś jakieś piętnaście minut temu i...
- Złotko, byłem w Seattle wraz z żoną mojego kuzynka i ich synkiem. W tym momencie ten synek jest wraz z twoim ojczulkiem na spotkaniu z matką twojej siostry, co dalej sugeruje, iż tego gówniarza matka jest w domu, a mój kuzynek - w Braszowie. Dlaczego? A no dlatego, że jego żoneczka ma porachunki z pewną mafią i mój kuzynek chce załatwić to sam. Wszystko jasne? - Wyrzucił z siebie na jednym oddechu, odpalając silnik.
- Dobra, jeszcze raz. Jesteś w Seattle z żoną i synem Jonathana. On nie ma żony i syna! - Wspomniałam. Samochód ruszył. Damon westchnął ciężko.
- Od jakichś dwóch, trzech lat ma.
- Aha, okej. Jego żona ma porachunki z pewną mafią, więc uciekli do Seattle, natomiast on został. Tak?
Pokiwał głową, wrzucając następny bieg.
- Natomiast Alfred jest na spotkaniu z matką Susan, tak?
- Ona też tam jest.
- I syn Jonathana. Co on tam robi?
- Skąd ja mam to wiedzieć? Pewnie potrzebują kelnera albo chłopca po posyłki.
Przewróciłam oczami.
- A my jedziemy...?
- Na lotnisko, później lecimy do Braszowa.
- Tak, teraz jasne.
Po minucie byliśmy na lotnisku. Samolot odbił się od pasu startowego po kwadransie.
*
Conrad miał rację. Alfred miał przyjechać po nas nazajutrz i mieliśmy wszyscy pojechać do Braszowa czy jakoś tak. Pakowałam się pospiesznie, ciesząc się niezmiernie. Mama biegała po domu jak na skrzydłach, wszędzie widać było błysk jej pierścionka. W nocy też cały czas nie mogła zasnąć, w końcu około trzeciej przestałam ją słyszeć, bo sama pogrążyłam się w śnie.
Alfred przyjechał po obiedzie. Był już sam, bez Conrada. Na jego przystojnej twarzy kwitł uśmiech. Pojechaliśmy na lotnisko, a stamtąd do Rumunii samolotem. I wieczorem byliśmy na miejscu.
Niesamowite. Alfred mieszkał w zamku! Było ciemno, więc niezbyt widziałam szczegóły, ale zamek był niesamowity nawet w mroku.
Niedługo później weszliśmy do ogromnego salonu. I tam zastała nas niespodzianka.
Na sofie, z kieliszkiem w ręku siedziała moja przybrana siostra, Sylvia.
Za nią stał jakiś chłopak, a raczej mężczyzna. Opierał dłonie na jej nagich ramionach.
Alfred jakby wrósł w ziemię. Wpatrywał się to w mężczyznę, to w Sylvię.
- Sylvia. - Odezwała się pierwsza mama. Alfred jakby otrząsnął się i wyszeptał do mamy:
- Kochana, mam wielką prośbę. Odeślij Susan do jej pokoju. Musimy widać sami to załatwić.
Mama kiwnęła na mnie, więc wyszłam i poszłam do przydzielonego mi pokoju.
*
Pociągnęłam łyk napoju z kieliszka.
- Kochani rodzice. - Westchnęłam z ironią, po czym dodałam ostro: - Nie jestem tu dla przyjemności.
- Damonie, oczywiście mi to wyjaśnisz. - Zażądał Alfred. Damon zacisnął nieco dłonie na moich ramionach.
- Zapomniałeś o Sylvii? - Zapytał tylko. Alfred zesztywniał.
- Ona nie jest biologiczną córką Jennifer. - Wskazał na kobietę. Damon zaśmiał się.
- Nie, ale jest twoją. To chyba wszystko tłumaczy, co nie?
Alfred i Jennifer spojrzeli na siebie smutno.
