środa, 2 maja 2012

Rozdział 9

Powroty są trudne... Ale jeszcze gorsze przyznanie się do błędu.

Rozdział IX

 - Zły sen? - Zapytał Conrad, kiedy nagle otworzyłam oczy. Pokiwałam głową. - O czym?
 - O jakiejś parze. Śni mi się to od paru dni. Jak serial. Podróżują razem, nawet w tym śnie widziałam parę znajomych twarzy, na przykład ciebie...
 - Ciekawe. - Uznał wampir. - Może masz prorocze sny?
 - Może...

*

 Nie może, tylko na pewno.
 Sussan miała sny o Jessamine i jej mistrzu. Jessamine została porwana. Czułem, że muszę jej pomóc, choćby dlatego, żeby udowodnić, że wampiry potrafią być dobre.
 Sussan nie miała pojęcia, ile mogą mieć lat. Nie szkodzi.
 Jessamine była śliczna i w niebezpieczeństwie.

*

 Elijah szedł tak szybko, że ledwo za nim nadążałam.
 - Elijah, zwolnij... - Jęknęłam. Stanął na moment i wyciągnął do mnie rękę. - O nie, nie będziemy używać mocy, którą zdobyłeś morderstwem.
 - Skąd wiesz, czy nie jest to właśnie moja? No chodź, nie będziemy się męczyć.
 Niechętnie chwyciłam go za rękę. Przenieśliśmy się na pewną polanę, gdzie był tymczasowy dom Cave'a i mój.
 Elijah, nie puszczając mojej ręki, pociągnął mnie w jego stronę. Gestem dłoni otworzył drzwi i zaczął obchód. Cały budynek był pusty, na szczęście.
 - Szukasz Cave'a? Jest daleko stąd. - Przypomniałam mu. Spojrzał na mnie z uśmiechem.
 - Wiesz, po co go szukam? - Podszedł do mnie, cofnęłam się. Niestety, zostałam uwięziona między Elijah a ścianą. Jego twarz była tuż przy mojej, odwróciłam głowę. Ruchem dłoni sprowadził ją do poprzedniej pozycji. - Pamiętasz, jak byliśmy dzieciakami, biegaliśmy, rzucając w siebie przypadkowymi mocami? Zawsze rywalizowałem z Cave'em. Pamiętasz, już wtedy walczyliśmy o to, który będzie twoim mistrzem, byłaś przecież jedyną sacrum, jakie znaliśmy. I dorośliśmy, w duchu rywalizacji. A wtedy ja dostałem propozycję z góry. Ale... - Zbliżył twarz do mojej. - Ja nigdy nie przestałem o ciebie walczyć. A Cave zabrał sobie nagrodę, zanim skończyliśmy grę.
 - Nie jestem nagrodą! - Krzyknęłam na niego, jednocześnie uderzając go z otwartej dłoni w twarz. Obróciłam nieco jego głowę.
 - Oczywiście, że nie. Jesteś powodem, dla którego walczymy ze sobą. - Odparł po chwili.
 Znów uderzyłam go w twarz. Uśmiechnął się.
 - Kłamiesz. - Zarzuciłam mu. Przewrócił oczami i złapał mnie za nadgarstki.
 - Możesz tak uważać. Przecież każdy ma prawo do własnego zdania.
 - Cave ci tego nie daruje. - Warknęłam. Zaśmiał się jak dawny Elijah, ale maska którą przybrał po odejściu nie zniknęła.
 - Cave jest już trupem.
 - Nie chcę, żebyś robił mu krzywdę. - Wyszeptałam z mocą. Elijah na chwilę zamarł, wpatrując się we mnie w zamyśleniu.
 Dopiero wówczas przyjrzałam się dokładniej jego twarzy. Wodził wzrokiem po moich ciemnych oczach, po moich ustach, po kosmykach włosów opadających na ramiona, zdałam sobie sprawę, że pozwoliłam mu gładzić swój policzek, jakby to było coś naturalnego. A jego niemal czarne oczy wydawały się nie widzieć nic innego poza mną.
 – Nie słuchasz mnie… - Wyszeptałam z zadziwiającym dla niej samej spokojem. Z zaskoczeniem odkryłam, że przechodzi mnie przyjemny dreszczyk. Im był bliżej, tym robiło się cieplej i bezpieczniej, mimo, iż nie powinno tak być. - Elijah… - Powiedziałam, chcąc go napomnieć, ale nie byłam pewna, czy rzeczywiście pragnęłam, żeby się odsunął. To było dziwne uczucie, które mnie paraliżowało i kazało myślom krążyć wokół jego osoby. - Elijah... - Powtórzyłam zupełnie innym głosem. Przytknął mi palec do ust, dając znak, żebym nic nie mówiła. Posłuchałam. Bezwiednie zaczął przybliżać się do moich ust. Nie cofnęłam się ani o milimetr. Powędrował dłonią z mojego policzka, przez szyję, aby na koniec zatrzymać się w okolicach talii. Całkowicie pochłaniały mnie jego oczy. To bolesne szczęście zapełniające jej klatkę piersiową z każdym oddechem przepełniło mnie na nowo, tak zapomniane, od kiedy rozstaliśmy się wiele lat temu, ruszyliśmy w swoją stronę... Nieświadomie czekałam teraz, aż dystans między nami zmniejszy się do minimum.
 Elijah pochylił się na tyle głęboko, by już móc mnie pocałować. Jednak nie zrobił tego, zaledwie się uśmiechnął, jak dawny Elijah.
 - Co cię tak bawi? - Zapytałam dziwnie drżącym głosem. Kiedy mierzył mnie spojrzeniem swoich ciemnych oczu, przepełnionych iskierkami, czułam się słaba i mała. Pierwszy raz wiedziałam, że nie mogę nic zrobić, bo tak naprawdę to on decydował. Elijah pogładził ręką moją talię.
 - Na moim miejscu też byś się śmiała. – Wyszeptał z tajemniczym uśmiechem. Nie minęła sekunda, a on już zdążył delikatnie musnąć moje usta, jakby chciał sprawdzić, czy nie mam nic przeciw temu. Nie miałam.
 Czułam, że brakuje mi powietrza. Był tak blisko… Stanowczo za blisko. Jego zapach rozlewał się już od dawna, ale nauczyłam się to ignorować, kiedy spędzałam z nim ostatnio trochę czasu. Nie byłam w stanie opanować trzepotania serca, kiedy ponownie zaczął się zbliżać. Rozum powtarzał mi, że powinnam zatrzymać go. Tylko dlaczego nie mogłam się poruszyć, a każda próba odtrącenia go zdawała się być beznadziejnym pomysłem?
 - Nie powinieneś… - Wyszeptałam słabym głosem, kiedy już prawie czułam dotyk jego ust. Wiedziałam, że się uśmiechnął, chociaż był zbyt blisko, bym mogła to dostrzec w pełni. Nie odpowiedział, podciągając mnie bliżej do siebie. Nie zrobiłam nic, żeby go zatrzymać.

 - Myślisz, że przez jakąkolwiek karę za to czegoś bym się nauczył? – W jego oczach zalśniły diabelskie iskierki. Znałam odpowiedź. Mógł zrobić niemal wszystko. Nachylił się i pocałował mnie. Objęłam go i pozwoliłam sobie na odwzajemnienie pocałunku. To tak, jakby oddawał mi część siebie, tym samym sprawiając, że nie liczy się nic więcej. Całował mnie i przytulał, jedyne co chciałam pamiętać z dzisiejszego dnia to dotyk jego warg i dłonie obejmujące talię. Serce zdawało się wyrywać do niego. Powoli, nie przerywając pocałunków, objął mnie mocniej, przyciągnął do siebie i powoli położył na łóżku.
 - Co robisz? – Spytałam z lekką pretensją.
 - Udowadniam, że nadaję się do wszystkiego. – Elijah uniósł prowokacyjnie jedną brew. – Również do zmieniania sacrum. – Dorzucił z rozbawieniem.
 - Nie możesz! – Szarpnęłam się, ale trzymał mnie zbyt mocno, żebym mogła uciec. Elijah słysząc to, jedynie wzruszył ramionami.
 - To dla dobra sprawy uznajmy, że jestem ponad wszelkim prawem. – Spojrzał na mnie z demonicznymi iskierkami w oku. Znieruchomiałam, kiedy jedną ręką sięgnął mojego policzka, przesuwając po nim opuszkiem palca, aby na koniec ująć kosmyk moich włosów i zakręcić go sobie wokół palca. Niesamowite, jak wszystko zmieniało się z minuty na minutę. Przecież chciałam, żeby taki był, najlepiej, gdyby zrobił to jakiś czas temu, ale… Czy to nie była przesada? W tym momencie każda komórka mojego ciała mówiła, że należy się obawiać i uciekać, może nawet mogłabym to zrobić, gdyby nie te jego oczy, kiedy patrzył na nią z całą swoją pewnością siebie. - Chyba się nie boisz? – Elijah puścił pukiel moich włosów, patrząc na mnie prowokacyjnie.
 - A ty? – Palnęłam, starając się unormować pracę serca, które goniło jak szalone. To nienormalne, aby ktokolwiek tak na mnie działał! Elijah uśmiechnął się z rozbawieniem, pochylając się jeszcze niżej, aby móc zbliżyć się do mojego ucha.
 - Powinienem się bać? – Odparł pytaniem na pytanie, zauważając z satysfakcją, że zadrżałam. Koniuszkiem nosa przeciągnął wzdłuż mojej szyi, napawając się zapachem mojej skóry. Zarzuciłam mu ręce na szyję, zaraz potem przewracając go na plecy. Z dziwną satysfakcją odkryłam, że wydawał się być całkowicie zaskoczony moim zachowaniem. Uniosłam lekko jedną brew.
 - Nie wiem – Odparłam z figlarnym uśmieszkiem. – Powinieneś?
 - Nie... to nie fair... – Objął mnie w talii, kiedy pochyliłam się nad nim, przykrywając nas kurtyną swoich długich włosów. – Jeśli oczekujesz, że potem w pewnym momencie po prostu wstanę i wyjdę, jak na dżentelmena przystało...
 - Ciii.... – Uciszyłam go, przykładając mu palec do ust. Gdyby nie to, że strasznie ryzykowałam, mogłabym to uznać za świetną zabawę. Zapominałam nawet, o co tak właściwie mi chodziło. Szczególnie trudno było zachować trzeźwość umysłu, kiedy patrzyłam na jego twarz. Przeczesałam palcami jego i tak rozczochrane włosy, patrzyłam prosto w oczy, które obserwowały najmniejszy mój ruch i ciągle znajdowałam się pod wpływem olśniewającego uśmiechu, który po prostu rozjaśniał cały pokój.
 - Nie powinnaś tego robić – W ciemnych oczach Elijah zapaliły się demoniczne ogniki. Pociągnął mnie na siebie, przytrzymując bardzo blisko.
 - Jeszcze nie uciekłam – Zauważyłam, jakbym chciała sprowokować go do dalszych działań.
 - Teraz już nie możesz – Stwierdził Elijah, obdarzając mnie swoim łobuzerskim uśmiechem.
 - Są sposoby, żeby się uwolnić – Zawsze uwielbiałam się z nim przekomarzać. Może było to odrobinę dziecinne, ale i bardzo pociągające.
 - Na przykład? – Elijah czekał, aż zaserwuję mu coś jeszcze, po czym zapewne już nawet przez myśl mu nie przejdzie, żeby pozwolić komukolwiek przerwać to sam na sam.
 Wzięłam głęboki oddech, pochylając się nad nim. To jak drażnienie lwa, który w każdej chwili może cię połknąć, przez jakiegoś samobójcę. Samobójcę, który bardzo lubi adrenalinę. Pochyliłam się jeszcze niżej, zatrzymując się dopiero wtedy, kiedy zetknęłam się z nim nosem.
 - Musisz się zastanowić... – Zamruczałam cicho, przyprawiając go o przyjemny dreszczyk emocji. Byłam niebezpieczna, po prostu niebezpieczna, powinno mi się zabraniać flirtowania z chłopakami! - ...Czy z pewnością chcesz mnie krępować – Dokończyłam, posuwając się jeszcze dalej. Przelotnie musnęłam jego wargi, rzucając mu przeciągłe spojrzenie swoich ciemnych oczu, których uwodzicielską moc doskonale znałam.
 Zamrugał kilkakrotnie, próbując wyrwać się spod mojego uroku. Uśmiechnęłam się do niego triumfalnie.
 - Nie powinnaś była sobie na to pozwalać – Powiedział cicho i chwilę później aż krzyknęłam, kiedy przewrócił mnie na plecy, po czym zgrabnie zamknął usta długim pocałunkiem. Tego chciałam... Nie mogłam się skupić, choćbym bardzo chciała! Jak miałam pamiętać o problemach, albo innych błahych sprawach, skoro byłam zajęta czymś o wiele bardziej absorbującym?
 Gdyby ktoś mnie potem zapytał, ile tak leżeliśmy, nie potrafiłabym nawet odpowiedzieć. Może kilka minut, kilkanaście... Wszystko jedno, i tak wydawało się, że czas ucieka zbyt szybko. Kiedy Eljiah na chwilę oderwał się ode mnie, aby przyjrzeć się dokładniej mojej twarzy, oddech mieliśmy płytki i ze zdumieniem odkryłam, że moje ręce znajdują się na karku Elijah, a palce mam wpięte w jego włosy. Tak nie powinno być, przecież nie miałam sobie pozwalać na chwile szaleństwa.
 - I jak? – Zapytałam słabym głosem. – Masz jakiś pomysł? – Potrzebowałam przerwy na złapanie oddechu. Elijah uśmiechnął się, aż zakręciło mi się w głowie od patrzenia na ten uśmiech.
 - Mam jeden – Powiedział mruczącym tonem, składając na mojej szyi delikatny pocałunek.
 - Jaki? – Zainteresowałam się niemal natychmiast. Nie przejmowałam się, że leżę pod nim zupełnie bezbronna. Elijah uniósł jedną brew, obserwując moją reakcję, kiedy swoją dłoń przesunął z mojej talii, odrobinę wyżej.
- Możesz ściągnąć tę bluzę.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Rozdział 8

Rozdział VIII

 - Nie bądź taki... no... - Dziewczyna nie skończyła. Chłopak przewrócił oczami.
 - Taka jest prawda. - Wyszeptał niesamowitym, głębokim głosem. Dziewczyna pokręciła głową.
 - Nie wszyscy są tacy.
 - Ale większość. Wyjątki to zaledwie mały procent wszystkiego.
 Dziewczyna westchnęła. Chwyciła chłopaka za rękę i pociągnęła w kierunku ulicy, mimo iż nie wykazywał ochoty na taką bliskość. Poszłam za nimi.
 Weszli do małego sklepu.
 Otworzyłam oczy. Był ranek, nareszcie. Już trzecią noc śniła mi się ta dwójka. To było bardzo dziwne.
 Wstałam z łóżka i szybko doprowadziłam się do porządku, w końcu była już ósma, zaraz miała przyjść nauczycielka. Odsłoniłam zasłony i jasne poranne słońce uderzyło mnie w twarz. Przymknęłam z rozkoszą oczy.
 Czasem ma się wrażenie, że wszystko wokół jest na chwilę. Na chwilę jest człowiek. Na chwilę wschodzi słońce. Na chwilę kogoś się kocha. Na chwilę ma się nadzieję. Na chwilę jest świat.
 Czasem jednak wszystko jest na dłużej. Dłużej się cierpi. Dłużej odczuwa lęk. Dłużej się umiera.
 To takie dziwne przemyślenia wynikające z koloru świata.
 Pukanie do drzwi. Nie odpowiedziałam. Drzwi skrzypią... otwierają się. Ciche kroki.
 - Susan? Wszystko ok? - Usłyszałam głos Conrada. Obróciłam się i pokiwałam głową.
 - Zamyśliłam się.

*

 - Cave, możesz... - Chłopak natychmiast pojawił się nade mną i wskazał palcem jedną z czterech możliwych odpowiedzi. Zaznaczyłam ją bez namysłu - przecież Cave był nieomylny.
 - Kiedyś powinnaś zacząć używać logiki. - Oznajmił chłodno, jak zwykle. To było dla mnie jak cios w serce rozżarzonym nożem, nie bez powodu. Prawda była taka, że skrycie go kochałam, oczywiście bez wzajemności. Cave nie darzył sympatią niczego i nikogo. Szacunkiem - a i owszem, wielu ludzi. Ale sympatia, choćby niewielka? Nie. Tego jego chłodne serce nie umiało.
 Chłopak wrócił na swoje łóżko. Miałam powoli dość tej klitki o minimalnych rozmiarach, chłodnej i pustej. Były tu tylko dwa łóżka, to pomieszczenie było jakby sypialnią.
 Obok była prowizoryczna łazienka, natomiast z drugiej strony prowizoryczna kuchnia - i tyle. Cały mały budynek był szary i odrapany, bez ogrzewania. Cudem było to, że mieliśmy tu dostęp do bieżącej wody. Niestety, nie mogliśmy kupić niczego innego, bo byliśmy niepełnoletni, a naszych rodziców nie było już ani tu, ani nigdzie.
 Uważałam, że to bardzo niesprawiedliwe, że tu mieszkamy. Nie ze względu na mnie, ze względu na Cave'a. On wyglądał jak gwiazdor, a mieszkał tutaj. W tym domu wyglądającym jak tani burdel. Nie, nie chcę myśleć o sobie jak o taniej dziwce.
 Cave to dobry chłopak. Jest miły, kiedy tego chce. Jest bardzo przystojny, chociaż, jak sądził, było to jedną z jego największych wad. Wiele dziewcząt wzdychało do niego, za co nienawidziłam je wszystkie i każdą z osobna. Cave to samotnik, dlatego nie potrafię nawiązać z nim kontaktu. Ale myślę, że mnie lubi albo chociaż darzy mnie jakąś... hmm... bierze za mnie odpowiedzialność. Tak, to z pewnością. Czuł się za mnie odpowiedzialny, poza tym nie lubił mnie jakoś szczególnie. Po prostu.
 Po chwili usłyszałam jego lekki oddech. Zasnął. Uniosłam głowę, by przyjrzeć się mu. Wyglądał słodko i niewinnie gdy spał, mimo iż wiedziałam, że mógłby zabić każdego. Bez wyjątku.
 Cave był też ostry, kiedy czegoś wymagał. Był porywczy, jeśli miał powód. Aha, i jeden ważny szczegół.
 Cave nigdy nie zmusiłby się do uśmiechu.
 A nie, raz. Raz, kiedy szczególnie udało mi się go rozbawić. Wtedy na jego pięknej, marmurowej niemal twarzy pojawił się się niewielki uśmiech. Ale po chwili zniknął, chowając się na wieki.
 Jeszcze wiele razy próbowałam. Nigdy jednak nie udało mi się na tyle go rozbawić, żeby choćby uniósł kąciki ust.
 Gdyby wiedział, co do niego czuję, uznałby mnie za słabą bardziej, niż uważa teraz.
 Po chwili i ja zasnęłam.

*

 Gdy otworzyłem oczy, to Jess spała. Wstałem i ułożyłem ją wygodnie na tym czymś, co łaskawie nazywała łóżkiem. Zalała mnie fala nienawiści do siebie. Powinienem zapewnić jej coś lepszego, niż to wszystko.
 Traktowałem od zawsze Jessamine jak siostrę. I to taką siostrę, której nie mógłbym nigdy skrzywdzić. Wiedziałem, że często ją raniłem moim zachowaniem, ale nie potrafiłem w jej trudnych chwilach przytulić, powiedzieć czegoś miłego. Potrafiłem tylko zostawić ją samą.
 Jess powoli otworzyła oczy.
 Uśmiechnęła się delikatnie. Wstała i objęła mnie. Siedziałem na brzegu ,,łóżka" niewzruszony.
 - Musimy iść, nie możemy tu zostać.. - Oświadczyłem, delikatnie ją od siebie odsuwając. Spuściła smutnie wzrok. Cholera, znów ją zraniłem.
 Wstałem i pociągnąłem ją za rękę za sobą. Wyszliśmy na zewnątrz.
 Pomarańczowe, zachodzące słońce ogrzewało jej śliczną twarz. Przymknęła na moment oczy, delektując się ciepłem, którego ostatnio tak nam brakowało.
 Nie próbowała mnie już chwycić za rękę, wiedziała, że i tak się odsunę. Dlaczego? Bo wokół mnie była bariera, która nie pozwalała mi na nic więcej, niż słowa. I to tak niewiele...
 Jess nagle zatrzymała się, wpatrując w punkt między drzewami. Podążyłem za jej wzrokiem i też coś zauważyłem.
 - Jessamine... Co jest? - Zapytałem ją. W jej umyśle były ogromne pokłady wiedzy, więc musiała coś wiedzieć.
 - Wampir. Młody wampir. - Wyszeptała tylko, wtem zza zieleni wyskoczyło coś humanoidalnego. Rzuciłem się na to coś i zaatakowałem bez namysłu. Po chwili mogłem przyjrzeć się przeciwnikowi, którego przytrzymywałem za gardło przy ziemi.
 Był to chyba dzieciak, nie wyglądał na więcej niż siedemnaście lat. Miał przerażony wzrok, nie walczył, tylko się wyrywał.
 - Jessamine? - Syknąłem do dziewczyny, nie spuszczając wzroku z wampira. Dziewczyna podeszła i przyklękła przy nas.
 - Conrad, jeśli obiecasz, że natychmiast odejdziesz i o nas zapomnisz, to on cię puści. - Powiedziała do niego, po czym spojrzała na mnie. - Prawda?
 Pokiwałem twardo głową, zresztą obojętnie. Nie chciałem kłopotów.
 - Obiecuję. Nie chcę walczyć. - Zapewnił. Rozluźniłem uścisk, przenosząc dłoń na nadgarstek Jess, szarpnąłem ją nieco za mocno i pobiegliśmy w stronę, z której nadszedł Conrad.

*

 Rozmasowałem sobie gardło i podniosłem się z ziemi. A później, mimo danego słowa, popędziłem cicho za tą dwójką.
 Dziewczyna miała na imię Jessamine. Ślicznie. A chłopak nie wyglądał na takiego, który chętnie się zaprzyjaźni, ale co z tego? Chciałem się dowiedzieć, kim są.
 Chłopak miał oczy zupełnie czarne, więc był demonem. Czytałem o tym wiele i byłem w stanie stwierdzić, że był mistrzem Jessamine. Ona sama nie miała na chwilę obecną ciemnych oczu, ale to był tylko kamuflaż, który stosowały demony.
 Skoro Jessamine była jego sacrum, to było logiczne, że ją chronił. I że chciał mnie zabić. Czasami między mistrzem a sacrum nawiązywały się różne związki, ale...
 Dostrzegłem Jessamine i jej mistrza. Biegli wolno, bo po ludzku. Dziewczyna co chwilę oglądała się za siebie. Ile lat ludzkich mogła mieć? Piętnaście, czternaście? A chłopak? Osiemnaście? Około.
 Jessamine dostrzegła mnie, ale nie zatrzymała się, nie dała znaku mistrzowi. Po prostu odwróciła z uśmiechem głowę i biegła dalej, już się nie oglądając.
 Wyszli na ulicę, więc zwolnili, ja również. Zaczęło padać, a po chwili zawiało i spadł... śnieg. O tej porze roku?!
 Jessamine uniosła głowę w górę, oboje przyspieszyli krok. Ja również. Weszli do baru i usiedli gdzieś z tyłu. Nie wchodziłem do środka, chciałem już wrócić do domu i przedyskutować to z tatą albo dziadkiem. Oni lepiej się na tym znali.

*

 - Demony tutaj zdecydowanie nie pasują. - Oświadczyłam. Jonathan pokiwał głową. Conrad rozłożył bezradnie ręce.
 - Ale tu są. I jeszcze pada śnieg. - Zauważył mój syn. Spojrzałam na męża. Nie wydawał się jakoś zainteresowany demonami w okolicy.
 - Jeśli chcesz, to możesz ich znaleźć. - Zezwolił Conradowi. Chłopak poderwał się z miejsca, mrugnął do mnie i zniknął. Westchnęłam ciężko.
 - Dlaczego mu pozwoliłeś?
 - Bo podoba mu się ta dziewczyna. - Odparł Jace, jakby to była sprawa życia i śmierci.

*

 Cave spoglądał w okno z zamyśleniem. Śnieg zasłaniał widok na ulicę, zwiastowało to tylko jedno.
 Elijah nas znalazł.
 Myślę, że Cave też to stwierdził, bo powiedział do mnie:
 - Nie możemy dłużej uciekać, to nie ma sensu.
 Potwierdziłam.
 Chłopak spojrzał na mnie.
 - O co chodzi?
 - Nie chcę umierać. - Wyszeptałam. Cave wzruszył ramionami.
 - Mi wszystko jedno.

*

 Tak naprawdę to było mi wszystko jedno tylko co do mojego losu. Jess musiała przeżyć spotkanie z Elijah.
 Krążyliśmy po okolicy jeszcze parę dni, coraz bardziej wysuwając się na północ. Po czterech dniach zawitaliśmy do pewnej obskurnej dzielnicy, gdzie dzieci biegały po ulicach, bawiąc się w strzelanie.
 Na ulicach było mnóstwo ludzi, wśród nich większość dzieci. Brudne, ale zadowolone.
 Wtedy ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Odwróciłem się natychmiast, Jess też, chociaż z opóźnieniem.
 Stał przed nami chłopak wyglądający na mój wiek, miał czarne włosy i takie same oczy, twarz ukrytą pod kapturem. Wydawał się nie przejmować panującym wokół brudem, biedą i śniegiem.
 - Poznajesz mnie jeszcze? - Zapytał. Jess cofnęła się o krok.
 Elijah.
 Elijah był śmiercią, śnieg jego zapowiedzią.
 Spojrzał na Jess. Dziewczyna cofnęła się jeszcze krok.
 - Myślę, że już czas. Może dokonamy formalności gdzieś indziej... - Objął spojrzeniem całą biedę tego miejsca. Popchnął nas w stronę ciemnego, zadaszonego zaułka.
 Tam wyciągnął z kieszeni małą fiolkę z złotym płynem, płynem śmierci.
 - No, to chyba czas na koniec. - Oświadczył. - Ale mam dla was jeszcze mały prezent. Mogę przecież schować fiolkę i o wszystkim zapomnimy.
 Co on kombinował, do cholery?
 - No, ale oczywiście nie za darmo. Można naciągnąć prawo, ale nie aż tak.
 - Czego chcesz? - Zapytałem. Elijah przeniósł wzrok z fiolki na mnie, a później na Jess.
 - Jej. - Odparł luźno. Napiąłem mięśnie.
 - Chyba śnisz, Elijah. - Warknąłem. Chłopak prychnął i chwycił mocno Jess za ramię, po czym powiedział tylko:
 - Tak ci się tylko zdaje. - I zniknęli.

*

 Wyrwałam się z uścisku Elijah. Znajdowaliśmy się w jakimś miejscu, które wyglądało jak podziemny labirynt. Wyciągnął z uchwytu pochodnię i kiwnął na mnie. Poszłam za nim niechętnie, bo nie chciałam zostawać tu sama.
 Po dłuższym czasie ściągnął kaptur, zrobiło się cieplej. Włożył pochodnię do uchwytu w ścianie i popchnął lekko jeden z kamieni w ścianie. Jak na marnym filmie otworzyły się ukryte drzwi.
 Elijah po raz pierwszy spojrzał na mnie i powiedział:
 - No, Jessie, czas na poważną rozmowę.
 Pomieszczenie było ogrzewane, poza tym było w nim przytulnie. Usiedliśmy przy stoliku na miękkich fotelach. Wejście zamknęło się, chowając się w ścianie.
 - Jessie... Ja nie rozumiem, po co wyłaziliście z wymiaru? Źle wam było? Ja rozumiem całą tę gadkę o mistrzu i tak dalej, ale, na litość...
 - Elijah, ja na przykład nie rozumiem, po co ci jestem? Czemu nas po prostu nie zabijesz, jak wszystkich?
 - Ja pierwszy pytałem. - Odparł z uśmiechem. Cały Elijah. Jak kiedyś, kiedy jeszcze nie był mordercą buntowników. Śmiał się często, był duszą towarzystwa. Rywalizował z Cave'em o to, który kiedyś będzie moim mistrzem. Niechybnie wygrałby, ale w niemal finale otrzymał propozycję nie do odrzucenia, więc musiał nas opuścić. I teraz widziałam go znów, znów takiego roześmianego Elijah.
 - Nie chcieliśmy uciekać. Wypadliśmy przez portal, który ktoś przeniósł na środek naszego terenu. - Oświadczyłam zgodnie z prawdą.
 Elijah roześmiał się i pokiwał głową.
 - Nie pamiętasz, jak rywalizowałem z Cave'em? Ja nie poddałem się, tylko zrobiłem pauzę, podczas której on zabrał sobie główną nagrodę. A teraz, jak widać, wygrałem.
 - Elijah, ja już połączyłam krew z Cave'em. Nie rozłączysz tej więzi. - Przypomniałam. Elijah machnął niedbale ręką.
 - Kochanie, słyszałaś o ROZRYWANIU więzów, w sensie dosłownym?
 - Nie zwracaj się tak do mnie. - Nakazałam mu. Uniósł brwi. Położył dłoń na mojej dłoni i zamruczał uroczo:
 - Kiedyś ci to nie przeszkadzało...
 - To było kiedyś, kiedy nie byłeś mordercą. - Warknęłam, odsuwając rękę. Elijah przewrócił oczami.
 - Mniejsza z tym, na ten temat będziemy mieć całą wieczność. Słyszałaś o tym?
 - Nie i nie chcę słyszeć.
 - A więc polega ono na zabiciu mistrza, by zdobyć sacrum. Ponoć działa, przynajmniej moje ofiary się nie skarżyły. - Uśmiechnął się. - Wiesz, czasami klienci mają dziwne zachcianki.
 - Nie zrobisz tego. - Przeraziłam się. Elijah pokiwał głową.
 - Zrobię, kotku.
 - Nie mów tak do mnie.
 - Obawiam się, że nie masz na to wpływu, skarbie.

środa, 15 lutego 2012

Rozdział 7

 Las był ciemny, ledwo widziałam, gdzie idę. Wyszłam na dziwną polankę.
 Nagle na niebie błysnęło i dwa duże przedmioty wielkości człowieka spadły na trawę z niesamowitej wysokości. Schowałam się w krzakach, ale tych ,,przedmiotów" już nie było.
 Wtedy zauważyłam ich na drugim końcu polany. Zbliżali się do mnie, po chwili stali niemal obok mnie, ale mnie nie widzieli. Była to drobna dziewczyna i wysoki chłopak. W ciemności zobaczyłam, że ich oczy były jedną wielką pustką, ciemnością. Chłopak spojrzał zmartwiony w niebo i...
 - Hej, hej, Susan! - Conrad potrząsnął mną. Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku, wtulając się w niego jak w dużego misia. Wzięłam parę głębokich oddechów i dopiero spojrzałam mu w oczy, upewniając się, że nie są czarne. Na szczęście miały swoją własną, niemal normalną złotą barwę.
 - Co to było? - Zapytał. Pokręciłam głową.
 - Tylko zły sen, nic więcej. Która jest godzina? - Rozejrzałam się po ciemnym pokoju. Ledwo cokolwiek widziałam w mroku.
 - Około drugiej nad ranem. Tak sądzę. Siedzę tu już długo, straciłem rachubę czasu.
 - Po co tu jesteś? - Zdziwiłam się, jednocześnie poczułam, że na moje policzki wstępuje rumieniec na myśl, że obserwował mnie, gdy śpię. I to jeszcze podczas koszmaru.
 - Właśnie na wypadek takiej sytuacji. - Uśmiechnął się. Jego białe zęby zalśniły w ciemności.
 - Chciałam cię o coś spytać. - Wyszeptałam. Uśmiech zniknął, a raczej stał się sztuczny. - Czy ty też jesteś... no... - Nie wiedziałam, jak go zapytać. Też jesteś wampirem czy szatanem? Też jesteś aniołem? Też jesteś czymś dziwnym co nie powinno istnieć?
 - Wampirem? Tak. - Dokończył za mnie. Wzięłam głęboki oddech i nagle sama świadomość tego, że w moich tętnicach pulsuje krew, napawała mnie przerażeniem. Odsunęłam się subtelnie od chłopaka. Nawet nie zauważył, wpatrywał się we mnie uważnie.
 - Co? - Zapytałam. Pokręcił głową i wstał z łóżka, po czym bez słowa wyszedł.
 Opadłam na poduszki. Uraziłam go, napewno. Tylko co miałam teraz zrobić?
 Ten sen... był dziwny. Taki realistyczny. Jednak moje powieki były jeszcze ciężkie i po chwili opadły, zsyłając mi sen.

*

 Rano już nie pamiętałam, co obudziło mnie w nocy. Z uśmiechem zbiegłam na dół do jadalni i tam zastałam rodziców i siostrę. Mama popijała cappuccino, natomiast tata przeglądał gazetę. Jak w normalnej rodzinie.
 Usiadłam obok Sylvii, która nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Jak zwykle. Wzięłam tosta i dopiero wtedy na mnie spojrzała.
 - Ponoć miałaś ciekawy sen. - Mruknęła. W ciszy brzmiało to jakby krzyczała.
 Wszyscy spojrzeli na mnie. Wzruszyłam ramionami.
 - Już nie pamiętam, czy taki ciekawy. Chyba...
 - Dobra, mniejsza. - Przerwała mi. - Ja zaraz wychodzę. Wrócę koło drugiej. - Wstała z krzesła. Mama spojrzała na nią.
 - Rozumiem, że po południu. - Upewniła się.
 - W nocy. - Parsknęła Sylvia. Tata westchnął tylko ciężko i załamał ręce. Sylvia wyszła.
 - Dlaczego pozwalacie jej tak chodzić po nocach? - Zapytałam. Mama wzruszyła ramionami.
 - W końcu jest pełnoletnia...

*

 Dziewczyna podeszła do niego bliżej i wyszeptała niezwykłym głosem:
 - Co teraz?
 Chłopak wzruszył ramionami. Chwycił ją za rękę i wyprowadził z ciemności na oświetloną polanę.
 Oboje byli ubrani w purpurowe stroje ciasno przylegające do ich ciał, gdzieniegdzie poprzeszywane złotymi nićmi.
 Chłopak był wysoki i przystojny, miał ciemne, krótkie włosy jakby postawione na żelu. W blasku księżyca jego skóra wyglądała na białą. Pod cienkim materiałem wyraźnie widać było zarys twardych mięśni, a jego ostre rysy twarzy przerażały same w sobie.
 Dziewczyna miała szczupłą , drobną sylwetkę, długie włosy koloru ciemnego brązu. Jej oczy były duże i zupełnie czarne, bez białek ani tęczówek, tak jak oczy chłopaka. Miała lekko rozchylone pełne, jasne usta, zaledwie ton ciemniejsze od skóry.
 Oboje wokół nadgarstków mieli poprzypinane dziwne jakby zegarki, tylko trochę większe, natomiast do ud złotymi paskami przymocowaną mieli broń.
 Dziewczyna z lekkim zniecierpliwieniem położyła dłoń na ramieniu chłopaka. Spojrzał na nią, jakby wybudziła go z transu.
 - Musimy tu widać zostać. - Powiedziała z mocą. Słyszałam ją nawet z daleka.
 Chłopak lekko zgarbił się, objął dziewczynę w pasie i poszli razem w stronę miasta, po drodze ich ubrania stały się zupełnie normalne, jakby się przebrali w ułamku sekundy.
 - Mała, wstawaj. - Usłyszałam głos mojej siostry. Otworzyłam oczy.
 Byłyśmy w ciemnym korytarzu, oświeconym tylko światłem z telefonu Sylvii. Moja siostra miała na sobie czarną, ultrakrótką mini, wydekoltowaną bluzkę i chyba z tonę makijażu na twarzy. Kucała przy mnie, przy czym jej długie, skórzane kozaki wydawały nieprzyjemny skrzyp. Dźwignęłam się z trudem z ziemi.
 - Zasnęłam chyba... - Wyszeptałam ze zdziwieniem. Rozejrzałam się wokół. - A ty co, idziesz na imprezę?
 - Już byłam. Jest trzecia nad ranem. Może najwyższy czas, żebyś przeniosła się do wygodniejszego łóżka.
 Pokiwałam głową i poszłam do siebie, nie mając pojęcia, jakim cudem zasnęłam w korytarzu.

niedziela, 12 lutego 2012

Rozdział 6

Moi kochani, wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek!

(Chociaż ogólnie to jest mi bardzo wszystko jedno.)
 Aha, jeszcze jedno. Skoro ACTA nie podpisano, sądzę, że strony z muzyką i bohaterami mogą wrócić na dawne miejsce. Gdybym jednak się myliła, piszcie na czacie albo pod notką.


Rozdział VI

 ,,Przyczyną zmniejszonej liczny leukocytów są..."
 - To bez sensu. Nie potrzebuję tego. - Mruknęłam, ale dopisałam końcówkę zdania. Nauczycielka nie usłyszała mojego komentarza.
 Później jeszcze posiedziałyśmy nad matematyką i wreszcie orzekła, że na dzisiaj wystarczy. Kiedy wyszła, w bibliotece stało się jakby pusto... Jeszcze pamiętałam ostatnie spotkanie z siostrą. Czemu tak zrobiła? Nie wiem.
 Zresztą, czy cokolwiek wiedziałam na pewno? Wszystko było dziwne, niezwykłe.
 O tym, że mama ma o niczym nie wiedzieć, dowiedziałam się, gdy zapytała Damona, co to za płyn w torebkach. Odparł, że to leki, które musi systematycznie zażywać. Uwierzyła. Gdyby wiedziała, co to naprawdę, nie byłaby taka spokojna.
 Kiedy przyszłam do salonu, poprosiła mnie, żebym zaniosła list do Sylvii. Wiedziałam, gdzie jest jej pokój, więc poszłam tam. Zanim zapukałam, zawahałam się chwilę. W końcu jednak trzy razy puknęłam w drzwi.
 Cisza. Zapukałam jeszcze raz. To samo. Wreszcie wsunęłam się ostrożnie do pokoju.
 Pokój Sylvii był ciemny z białymi i czerwonymi akcentami. Wyglądało to wszystko bardzo nowocześnie. Ostrożnie stąpałam po czarnych panelach i doszłam do ogromnego, podwójnego łóżka z czarnego drewna przykrytego białą pościelą. Sylvia widać lubiła poduszki, bo wszędzie było ich mnóstwo. Na łóżku były głównie one.
 Zdziwiło mnie, że wielkie okno i drzwi balkonowe były zasłonięte czarną kotarą, a światło dawała duża, ekstrawagancka lampa białego koloru. Naprzeciw łóżka na ścianie były czarne drzwi, które zauważyłam dopiero po chwili, tak wpasowane były w ścianę. Na ścianach były zawieszone zdjęcia w białych ramkach. Przedstawiały głównie Sylvię i Damona, było też kilka z krajobrazami i zwierzętami. Na jednym z nich zauważyłam Sylvię na kłusującym koniu, oczywiście karym. Czyli umiała jeździć.
 Zastanowiło mnie, czy to czasem nie jest też pokój Damona. W końcu podwójne łóżko, duża szafa, nawet zauważyłam na krześle jego bluzę, bardzo często ją nosił, choć nie zawsze.
 Nagle drzwi naprzeciw łóżka otworzyły się i wyszła przez nie Sylvia. Jej blond włosy były mokre, ale idealnie się układały. Ubrana była w biały szlafrok. Gdy mnie zauważyła, uśmiech z jej twarzy zniknął. Zamknęła drzwi i skrzyżowała ręce na piersi.
 - Można wiedzieć, o co chodzi? - Mruknęła. Przypomniałam sobie o liście. Wyciągnęłam dłoń z nim w jej stronę. Wyciągnęła go i obróciła w rękach. - Dzięki.
 Powinnam chyba pójść, ale nie ruszyłam z miejsca. Spojrzała na mnie podejrzliwie.
 - To jest pokój twój i Damona? - Zapytałam jak idiotka. To było jedyne, co mogłam wymyślić.
 - Zależy. - Wzruszyła ramionami. Spojrzałam pytająco. - Konkretnie to tylko mój pokój, ale oboje tu spędzamy noce. - Uśmiechnęła się i na moment spojrzała na łóżko. Myślałam, że zwymiotuję. Nie byłam przyzwyczajona do takich rzeczy.
 - Jesteście parą? - Zapytałam znów idiotycznie. Pokiwała głową z politowaniem.
 - Od ponad dwudziestu lat.
 - To czemu nie weźmiecie ślubu? - Wypaliłam. Roześmiała się głośno.
 - Ja nie mogę wejść na teren kościoła, nie mogę zbliżać się do księży i nie lubię bezpośredniego słońca. - Wskazała na zasłonę. - A ślub cywilny to nie szczyt moich marzeń, serio.
 Wreszcie udało mi się poruszyć, więc kiwnęłam głową i wyszłam. Zaraz później natknęłam się na Damona, widziałam, jak wchodził do pokoju Sylvii. Słyszałam jej śmiech, jego głos. Później coś nieco huknęło i oboje wybuchnęli śmiechem.

środa, 8 lutego 2012

Rozdział 5

Mam nadzieję, że podobał wam się rozdział 4, bo mi bardzo. Przyznam, że jest to wynik przemyśleń nad moją sytuacją w klasie...
Od teraz nieco inaczej zapisuję nr. rozdziału, j/n.

Rozdział V

 To było niezwykłe. Sylvia mówiła, że nauczyła się tego zupełnie przypadkowo, co wcale jej nie cieszyło. Rozumiałam ją. To musiała być okropna umiejętność, pamiętać poprzednie wcielenia. Pamiętać każdą śmierć. Ciekawe, czy kiedyś umarła śmiercią naturalną, ze starości. Wątpliwe.
 Po naszej podróży do poprzedniego wcielenia nie widziałam jej ani podczas posiłków, ani w bibliotece, nigdzie. Damon czasami pojawiał się, żeby wyciągnąć z drugiej lodówki coś owiniętego brązowym papierem. Nie wnikałam, co to było, ale wyglądało nieco niepokojąco, tak odczuwałam.
 No i któregoś dnia się dowiedziałam wszystkiego.
 Szłam akurat do swojego pokoju, gdy drzwi biblioteki otworzyły się. Pojawiła się Sylvia w obcisłej małej czarnej i nim zdążyłam jakkolwiek skomentować ten strój, wepchnęła mnie do biblioteki.
 Byli tam Damon i tata. Drzwi zatrzasnęły się za nami. Siostra popchnęła mnie w stronę taty.
 - Susan, coś musimy ci wyjaśnić... Z tego co nam wiadomo, masz skrzydła, prawda? - Zapytał. Pokiwałam nieśmiało głową. Spojrzeli po sobie. - Czyli jest aniołem. - Potwierdził, bardziej mówiąc do Damona i Sylvii. Znów przeniósł na mnie wzrok.
 - W takim razie musisz coś wiedzieć. Twoja siostra - wskazał na Sylvię - jest twoją odwrotnością, szatanem. - Sylvia zanuciła coś w stylu: ,,ta-dam" i wysłała mi całuska na odległość. Tata nie zwrócił na nią uwagi. - Natomiast ja i Damon jesteśmy wampirami.
 Poczułam przemożną chęć ucieczki. Kiedy odwróciłam się do drzwi, okazało się, że Sylvia stoi przy nich, opierając się dłonią o jedno ze skrzydeł. Wiedziałam, że tamtędy nie wybiegnę, więc zostałam na miejscu.
 - To... fajnie. - Wydusiłam jak ostatnia idiotka. Damon i Sylvia wybuchnęli śmiechem, niepowstrzymanym nawet karcącym spojrzeniem taty.
 - Taa, bardzo fajnie, uwierz. - Parsknęła śmiechem Sylvia i podeszła do Damona. Zauważyłam, że miała w dłoni kolejną szarą paczkę. Podała ją wampirowi. Chłopak przez dziurkę wypił zawartość. Zauważywszy moje zdziwione spojrzenie, Sylvia rzuciła tylko:
 - To krew. - Bo natychmiast rzuciłam się do drzwi, szarpiąc się z klamką. Jednak te nawet nie drgnęły, jakby...
 Spojrzałam na Sylvię. Stała spokojnie, unosząc dwa palce na wysokości oczu. Dlatego nie mogłam otworzyć drzwi. Musiała je jakoś blokować...
 Wbiegłam między regały. Przecież gdzieś tu musiały byś drugie drzwi! Błądziłam po labiryncie, słysząc za sobą huk i śmiech Sylvii. W pewnym momencie usłyszałam również tatę:
 - Przestań zwalać książki z półek.
 Wreszcie wpadłam w ślepą uliczkę z kryminałami. No pięknie po prostu. Wszystko ucichło.
 Bałam się wydać z siebie choćby najcichsze westchnięcie. Odwróciłam się i okazało się, że stoi przede mną regał z książkami, zamykając mnie w małym kwadracie.
 - Co... - Zaczęłam cicho, po czym zorientowałam się, że to musiała być robota Sylvii. Nagle rozległ się masakryczny huk i regał runął do przodu. Krzyknęłam i skuliłam się. Objęły mnie czyjeś ramiona. Po chwili zniknęły i usłyszałam, jak Conrad krzyczy na kogoś:
 - Głupia blondynko, ona nie jest tobą!
 Warknięcie i z rumorem wszystko wróciło na swoje miejsce, każdy regał. Wstałam słabo z podłogi.

sobota, 4 lutego 2012

Rozdział 4

:*

Rozdział 4

 Moja siostra bywała nieznośna, gdy na czymś jej szczególnie zależało. Tym razem na szczęście wykazywała obojętność, ale jej - chyba - chłopakowi zależało za dwoje.
 Podawali mnóstwo dziwnych terminów, np. o mamie i czasem o mnie mówili do Alfreda: ,,Ona jest Nescius." O sobie Sylvia mówiła ,,Magnifcat", o tym jej chyba chłopaku, Damonie - ,,Lamia". Brzmiało to nieco niezwykle. O mnie najczęściej mówiła: Angelus, co brzmiało jak słowo ,,anioł". Przede wszystkim była jednak totalnie wredna.
 Pewnego wieczoru, gdy ja i Conrad siedzieliśmy w salonie i robiliśmy moje zadania domowe, Sylvia przyszła i usiadła z słuchawkami na uszach na fotelu z daleka od nas. Przez dłuższy czas nie zwracała na nas uwagi, dopóki nie strąciłam niechcący wazonu z stojącego obok stolika. Ku mojemu zdziwieniu i przerażeniu, wazon zatrzymał się w locie, zanim dotknął podłogi i wrócił na swoje miejsce. Usłyszałam śmiech siostry. Trzymała dwa palce w górze, sterując wazonem. Gdy stanął bezpiecznie, parsknęła:
 - Ty tak nie umiesz, co nie? A przynajmniej na razie.
 - I nie chcę umieć, to jest... nienormalne. - Dokończyłam cicho. Znów się roześmiała wrednie, podle. Jak żmija.
 - WSZYSTKO jest w jakimś stopniu nienormalne, zresztą nie ma czegoś takiego, jak normalność. Dla ciebie normalne jest, że mówisz po angielsku. Dla Włocha przykładowo jest dziwne, niezrozumiałe wiele słów. Dla ciebie natomiast jego język nie jest do końca jasny. Proste?
 Nabrałam powietrza głęboko w płuca, nie chcąc mówić jej nic niemiłego. Wreszcie jednak nie wytrzymałam i powiedziałam:
 - Dlaczego ty ZAWSZE musisz być taka wredna?
 Z jej twarzy zniknął podły uśmieszek, wpatrywała się we mnie już nie z nienawiścią, a ze smutkiem. Wyciągnęła do mnie rękę.
 - Pokażę ci. - Jako że nie drgnęłam, nieco zaskoczona jej łagodnym głosem, chwyciła mnie i nagle wokół nas powstała ściana barw, wirujących niczym na karuzeli. W pewnej chwili wszystko ustało, ale nie byłyśmy już w salonie ojca, tylko przed drzwiami dużego budynku. Napis na bramie głosił: XIV Liceum Ogólnokształcące im. Abrahama Lincolna. Weszłyśmy do niego, nie zauważane przez uczniów. Wyglądało to na dość zwykłe liceum.
 Ledwo przekroczyłyśmy próg szkoły, zadzwonił dzwonek na lekcję. Weszłyśmy przez zamknięte drzwi do jednej z klas. Nikt nie zauważył naszego przybycia.
 Mój wzrok padł na dziewczynę w ostatniej ławce. Siedziała w kącie, skulona. Uczniowie w grupkach rozmawiali, śmiali się, pisali SMS-y, tylko ona była sama. Widziałam w niej coś znajomego. Spojrzałam na siostrę i zrozumiałam.
 To była Sylvia w poprzednim wcieleniu.
 - To ja. - Potwierdziła moja siostra. - Jakieś dwadzieścia lat temu, może troszkę więcej... Jeśli chcesz wiedzieć, to tak, będziemy świadkami mojej śmierci.
 Nie odpowiedziałam, bo klasie zrobił się szum i wszyscy zaczęli mówić głośno o tym samym. Dwóch chłopaków trzymało papierowe kulki, kilka nich leżało wokół dawnej Sylvii. Jakieś dziewczyny śmiały się z jej ubrań. Nawet w tym całkowicie różniła się od obecnej Sylvii - obecna ubierała się wyzywająco, czarno-czerwono, ostro. Dawna Sylvia ubrana była w beżowy, wyblakły i rozciągnięty sweter, resztę przysłaniała ławka.
 Jakiś chłopak krzyknął:
 - Przybłędo, kto by cię chciał? - I wszyscy to podchwycili. Zaczęli wykrzykiwać obelgi typu: przybłęda, śmieciara, bezdomna... Patrzyłam na to z niedowierzaniem. Nagle podbiegłam do dawnej Sylvii i krzyknęłam na nią:
 - Broń się, przecież... - Chciałam pociągnąć ją za rękę, ale moja dłoń przeniknęła przez jej ramię, jakby go tam wcale nie było. Spojrzałam na obecną Sylvię - wpatrywała się smutno w moje próby. Obelgi wokół były coraz gorsze: pewnie złodziejka, pewnie ćpunka, pewnie patologiczna rodzina, pewnie alkohol, papierosy... I zewsząd ten podły śmiech. Dawna Sylvia ukryła twarz w dłoniach, ale widziałam, że nie płakała.
 Do sali weszła nauczycielka. Wszystko ucichło, wrócili do swoich ławek.
 Tylko Sylvia siedziała dalej z twarzą ukrytą w dłoniach, w rozciągniętym swetrze wśród dopasowanych bluzek, jeansów, bransoletek...
 Poczułam, jak ktoś chwyta mnie słabo za nadgarstek. Moja siostra wyprowadziła mnie z klasy.
 - Pominiemy jakiś odstęp czasu, bo jest taki sam, jak to, co widziałaś. Zobaczymy... tak, zobaczymy koniec. - Wyprowadziła mnie z budynku. Przed liceum stał wysoki blok, którego wcześniej z pewnością nie było. Liceum zniknęło.
 Wtedy zauważyłam znaną mi, szarą postać. Stała w oknie na jedenastym piętrze. Poczułam się, jakby to był film - zbliżenie na twarz. Zobaczyłam wszystko oczami Sylvii - łzy przesłaniające widok, ostatnie momenty życia - wszystkie ważne wspomnienia - pocałunki z Damonem, takim, jak teraz - jego prośby, żeby wytrzymała, przecież to już tylko parę miesięcy i studia - obelgi ze strony klasy - sylwester, na którym choć raz błyszczała - parę tygodni po sylwestrze znów to samo, znów obelgi - zazdrość o Damona innej dziewczyny - bójka z nią: Sylvia była słaba, ona silna. Prawie ją zabiła - i teraz.
 Widok z jedenastego piętra, łzy spadające z policzka, lecące jakieś trzydzieści pięć metrów i uderzająca o bruk.
 Krew pulsująca w żyłach, szalone bicie serca.
 Wahanie - skoczyć, nie skoczyć?
 A co, jeśli nie umrze? Czy da radę żyć?
 A jeśli umrze? Co będzie tam, po drugiej stronie?
 Wreszcie mocne postanowienie.
 Skoczyć.
 Usiadła na parapecie. Z tyłu dobiegł ją kobiecy krzyk, ktoś chciał podbiec. Wystraszyła się. Zsunęła się z parapetu.
 I ciemność.
 Umarła w locie.
 Znów stałam obok Sylvii przed blokiem. Przed nami leżało jej zakrwawione ciało, roztrzaskane na kawałki...
 Chciałam uciekać, schować się, zapomnieć. Z drugiej strony chciałam krzyczeć na klasę dawnej Sylvii, że doprowadzili do jej śmierci. Gdzie byli dorośli?!
 Siostra pociągnęła mnie do ciała. Z jednej strony opierałam się, z drugiej szłam za nią. Podeszłyśmy do ciała Sylvii. Leżała na plecach, na jej twarzy krew mieszała się ze łzami, ale zauważyłam jedno.
 Wreszcie się uśmiechała, jakby z ulgą. Jakby chciała powiedzieć: nareszcie.
 Sylvia obróciła mnie. Stałyśmy nad białym, marmurowym grobem na cmentarzu. Wokół nas było mnóstwo ludzi, głównie z jej klasy. Zobaczyłam dawnego Damona, stał, zaciskając zęby. Podszedł do grobu, położył na nim wielki bukiet białych róż.
 - Przepraszam, ale obiecuję, że cię znajdę. - Wyszeptał. Odwrócił się gwałtownie do klasy. - To WY ją zabiliście. To WASZA wina. Czy kiedykolwiek, kiedy się z niej śmialiście, pomyśleliście, czy to jej wina? Czy KTOKOLWIEK Z WAS może z czystym sercem powiedzieć, że zwrócił na to uwagę? Że cokolwiek zrobił? Nie. To nie jej wina. Tylko ona przynajmniej nie dawała dupy dla forsy, jak wy! - Wskazał na dziewczyny, które tylko zarumieniły się ze wstydu i spuściły wzrok, a rodzice kilku z nich, którzy również tu byli, nabrali powietrza w płuca z głośnym świstem. Damon odwrócił się na pięcie i odszedł.
 Naraz zaczęły się głośne rozmowy nad słowami chłopaka, ale tego już nie usłyszałam, bo znów byłyśmy w salonie u taty.
 - Dotrzymał słowa, znalazł mnie. W następnym wcieleniu. Przeprasza mnie za każdym razem, gdy sobie o tym przypomni. - Dokończyła historię. - Nigdy więcej nie pytaj mnie, czemu taka jestem, tylko zastanów się, jak mogę być, skoro tak było. - I poszła do swojego pokoju.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Rozdział 3


Jakoś dziwnie...


Rozdział 3

 - Sylvia, MUSISZ jechać do Braszowa! - Oświadczył Damon. - Ta mała przejmuje TWOJE miejsce!
 - Damon, skarbie, mi na tym wcale nie zależy. - Westchnęłam, wbijając nóż w kawałek papryczki. - Za to na spotkaniu z tobą - a i owszem.
 Chłopak zaśmiał się. Wsunęłam papryczkę na ostrzu do ust.
 - To przyjedź. - Skwitował. Przełożyłam telefon do drugiej ręki, zastanawiając się, czy może jednak nie pojechać...
 - Robisz się miękki jak galaretka z bitą śmietaną. Ale wciąż słodki. Ty do mnie przyjedź. Nudzi mi się...
 - Jeszcze czego! - Usłyszałam parsknięcie śmiechem. Przewróciłam oczami.
 - Nie to nie. Ciao. - Odłożyłam telefon na blat, wbijając ostrze w kolejną papryczkę.

*

 Miałam rację. To był Alfred, mój ojciec. Nie do końca rozumiałam ich rozmowę, tj. jego i mamy, za to ja poznałam syna jego znajomego, Conrada. Był bardzo miły i ogólnie polubiłam go.
 W pewnym momencie Alfred oznajmił:
 - Moja droga Jen, chciałbym poprosić cię o rękę. - Uklęknął przed nią, otwierając czerwone, pokryte filcem pudełko. W środku był pierścionek z ogromnym diamentem. Mama pisnęła i od razu się zgodziła. Rzuciła mu się na szyję. Uśmiechnęłam się na te niezwykłe zaręczyny. Od razu poszli gdzieś, a ja i Conrad zostaliśmy.
 - Planował to, prawda? - Zapytałam go. Pokiwał głową.
 - Po to szukał twojej matki. Alfred po latach jest bardzo zdeterminowany... Stał się bardziej odpowiedzialny. Podejrzewam, że zabierze was do Rumunii. Wiesz, ma arystokrackie pochodzenie... - Zaczął opowiadać o tym, że mogę zostać księżniczką itd...

*

 Usłyszałam, jak drzwi frontowe otwierają się cicho i ktoś podchodzi. Używając mojego piekielnego daru, zatrzasnęłam z hukiem drzwi za intruzem. Rozległ się znajomy śmiech. Wstałam z kanapy i rzuciłam się Damonowi na szyję. Uścisnął mnie mocno. Cmoknęłam go w usta.
 - Ponoć nie miałeś ochoty przyjeżdżać. - Przypomniałam mu. Pokręcił głową.
 - Pakuj szczoteczkę, jedziemy do Braszowa. - Nakazał, obejmując mnie w talii. Przekrzywiłam głowę z podstępnym uśmiechem.
 - Już ci mówiłam, nie zależy mi. Serio. - Przygryzł lekko moje ucho. - Damon, nie zależy mi na byciu księżniczką.
 - Taa, jasne... - Chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął do drzwi. - Nie, to nie.
 Nie próbowałam się nawet opierać, był chyba jedynym wampirem silniejszym ode mnie, a to nie lada wyzwanie. Niemal wepchnął mnie do samochodu, który z pewnością nie był jego.
 - Zastanawia mnie pewien fakt. Dzwoniłeś jakieś piętnaście minut temu i...
 - Złotko, byłem w Seattle wraz z żoną mojego kuzynka i ich synkiem. W tym momencie ten synek jest wraz z twoim ojczulkiem na spotkaniu z matką twojej siostry, co dalej sugeruje, iż tego gówniarza matka jest w domu, a mój kuzynek - w Braszowie. Dlaczego? A no dlatego, że jego żoneczka ma porachunki z pewną mafią i mój kuzynek chce załatwić to sam. Wszystko jasne? - Wyrzucił z siebie na jednym oddechu, odpalając silnik.
 - Dobra, jeszcze raz. Jesteś w Seattle z żoną i synem Jonathana. On nie ma żony i syna! - Wspomniałam. Samochód ruszył. Damon westchnął ciężko.
 - Od jakichś dwóch, trzech lat ma.
 - Aha, okej. Jego żona ma porachunki z pewną mafią, więc uciekli do Seattle, natomiast on został. Tak?
 Pokiwał głową, wrzucając następny bieg.
 - Natomiast Alfred jest na spotkaniu z matką Susan, tak?
 - Ona też tam jest.
 - I syn Jonathana. Co on tam robi?
 - Skąd ja mam to wiedzieć? Pewnie potrzebują kelnera albo chłopca po posyłki.
 Przewróciłam oczami.
 - A my jedziemy...?
 - Na lotnisko, później lecimy do Braszowa.
 - Tak, teraz jasne.
 Po minucie byliśmy na lotnisku. Samolot odbił się od pasu startowego po kwadransie.

*

 Conrad miał rację. Alfred miał przyjechać po nas nazajutrz i mieliśmy wszyscy pojechać do Braszowa czy jakoś tak. Pakowałam się pospiesznie, ciesząc się niezmiernie. Mama biegała po domu jak na skrzydłach, wszędzie widać było błysk jej pierścionka. W nocy też cały czas nie mogła zasnąć, w końcu około trzeciej przestałam ją słyszeć, bo sama pogrążyłam się w śnie.
 Alfred przyjechał po obiedzie. Był już sam, bez Conrada. Na jego przystojnej twarzy kwitł uśmiech. Pojechaliśmy na lotnisko, a stamtąd do Rumunii samolotem. I wieczorem byliśmy na miejscu.
 Niesamowite. Alfred mieszkał w zamku! Było ciemno, więc niezbyt widziałam szczegóły, ale zamek był niesamowity nawet w mroku.
 Niedługo później weszliśmy do ogromnego salonu. I tam zastała nas niespodzianka.
 Na sofie, z kieliszkiem w ręku siedziała moja przybrana siostra, Sylvia.
 Za nią stał jakiś chłopak, a raczej mężczyzna. Opierał dłonie na jej nagich ramionach.
 Alfred jakby wrósł w ziemię. Wpatrywał się to w mężczyznę, to w Sylvię.
 - Sylvia. - Odezwała się pierwsza mama. Alfred jakby otrząsnął się i wyszeptał do mamy:
 - Kochana, mam wielką prośbę. Odeślij Susan do jej pokoju. Musimy widać sami to załatwić.
 Mama kiwnęła na mnie, więc wyszłam i poszłam do przydzielonego mi pokoju.

*

 Pociągnęłam łyk napoju z kieliszka.
 - Kochani rodzice. - Westchnęłam z ironią, po czym dodałam ostro: - Nie jestem tu dla przyjemności.
 - Damonie, oczywiście mi to wyjaśnisz. - Zażądał Alfred. Damon zacisnął nieco dłonie na moich ramionach.
 - Zapomniałeś o Sylvii? - Zapytał tylko. Alfred zesztywniał.
 - Ona nie jest biologiczną córką Jennifer. - Wskazał na kobietę. Damon zaśmiał się.
 - Nie, ale jest twoją. To chyba wszystko tłumaczy, co nie?
 Alfred i Jennifer spojrzeli na siebie smutno.

piątek, 27 stycznia 2012

Rozdział 2

PRZEPRASZAM ŻE WYGLĄD BLOGA TAKI PROSTY ALE NIE CHCĘ ŻEBY COKOLWIEK BYŁO NIELEGALNE, WYBACZCIE...
Ludzie, ścięłam pół głowy o.O
Rozdział 2

 Rano mama siedziała przy stole w salonie, cały czas zaznaczając coś w dokumentach. Nie przeszkadzałam jej, usiadłam na barze, zajadając jabłko. Nawet mnie nie zauważyła. Nagle zadzwonił telefon. Mama poderwała się i podbiegła do niego.
 - Tak? - Rzuciła szybko, po czym nieco ostygła. - Oczywiście. Tak, rozumiem. Myślę, że raczej nie. Dobrze, dziękuję.
 Odłożyła słuchawkę zrezygnowanym gestem i dopiero wtedy na mnie spojrzała.
 - Co się dzieje? - Zapytałam. Usiadła przy stole i wyciągnęła w moją stronę rękę z listem w dłoni. Wzięłam go i obróciłam w rękach. - Od kogo to?
 Machnęła ręką i nie odpowiedziała. Wysunęłam ostrożnie kartkę z koperty.

Kochana Jennifer,
 Pamiętasz mnie jeszcze? Piszę do Ciebie po latach, bo mam bardzo ważną sprawę do przedyskutowania. Pamiętasz, jak jeszcze byliśmy razem? Stare, dobre czasy... Musimy się koniecznie spotkać. Proponuję Ci, żebyśmy zobaczyli się w tej starej kawiarni, pamiętasz, na przykład 30 X br. o 18:00, zgoda? Będę czekać.
Zawsze o Tobie pamiętający
Alfred

PS. Jeśli masz jakieś dzieci, chciałbym je zobaczyć, dobrze?
 Oddałam list mamie. Alfred. To imię przewijało się w naszych rozmowach o tacie. Mama nie do końca wiedziała, czy to on był ojcem, ale było to dość prawdopodobne.
 - Oczywiście pójdziemy, co nie? - Zapytałam. Pokiwała powoli głową. - Mamo! Jeśli to on jest moim ojcem, to może po latach będzie bardziej odpowiedzialny i... no nie wiem... - Chciałam powiedzieć, że zostanie z nami, zaopiekuje się nami, ale nie chciałam robić nikomu nadziei - ani mnie, ani mamie. - Mamo, trzydziesty to dzisiaj. MUSIMY iść. Jasne?
 - Tak, kochanie. Tylko dla ciebie.
 Wstała i poszła do swojej sypialni. Ja natomiast szybko poszukałam czegoś do włożenia na wieczór.
 Wreszcie nadeszła siedemnasta i z mamą zaczęłyśmy wychodzić. Ona jeszcze trochę się wahała, ja byłam pewna, że chcę poznać tego Alfreda.
 W końcu dojechałyśmy pięć minut przed osiemnastą. Kawiarenka wyglądała ślicznie, ozdobiona kwiatami, małymi lampkami i świeczkami. Byłam w niej kilka razy, jednak w mroku była jeszcze piękniejsza.
 Przy wejściu zobaczyłam dwie postaci - wyglądali na mężczyzn. Jeden wyglądał na dorosłego, w czarnym garniturze. Drugi był nieco młodszy, ale równie elegancko ubrany. Pierwszy podszedł w naszą stronę, drugi został na miejscu.
 Gdy ten pierwszy podszedł bliżej, zobaczyłam w nim jakąś cząstkę siebie.
 Zobaczyłam w nim mojego ojca.

niedziela, 22 stycznia 2012

Rozdział 1

WITAM WSZYSTKICH W NOWYM TOMIE!!!
Tak, wiem, trailer był do dupy. Dlatego go usunę, bo zmieniam cel książki.
Tak, wiem, prolog był do dupy.
Tak, wiem, ten tom nie ma oficjalnej nazwy.
Tak, wiem, w tym tomie skupię się głównie na Conradzie i jego nowej przyjaciółce.
Tak, wiem, wprowadzam nowego bohatera.
Ale cieszę się, że jest. I wiecie co? Może będę wstawiać w notkach foty. Bo mam parę takich w temacie.
No, poczytajcie sobie, macie moje błogosławieństwo.
ROZDZIAŁ DLA WIKKI Z OKAZJI URODZIN
HAPPY HAPPY HAPPY BIRTHDAY!!!

Rozdział 1

 - Susan, co było w szkole? - Zapytała mama, puszczając mnie na komputer. Rzuciłam się na krzesło, wyczerpana.
 - Nic. Kartkówka z plastyki.
 - I co masz? - Zadała kolejne pytanie. Przewróciłam oczami.
 - Przecież dopiero co pisaliśmy, jeszcze nie oceniła.
 Nie odpowiedziała, wbiła wzrok w telewizor.
 Po chwili wbrew sobie wyłączyłam komputer.
 - Idę się pouczyć do sprawdzianu. Ewentualnie coś zjeść. Dobranoc. - Mruknęłam, wychodząc z pokoju rodziców.
 - Dobranoc o szóstej? - Zawołała za mną mama, ale zamknęłam już drzwi.
 Tak na prawdę nie miałam zamiaru się uczyć. 
 Wspominałam niezwykłą przygodą w lesie.
 Poszłyśmy tam po lekcjach z moją przyjaciółką Isabelle. Wpadłyśmy na pomysł pokazania kto tu jest ,,hardcorem" i rozdzieliłyśmy się. Miałyśmy spotkać się po drugiej stronie lasu. Niestety, zgubiłam się i zabłądziłam. Znalazłam wtedy białe piórko. Zawsze lubiłam piórka, więc chciałam je podnieść. Oparzyło mnie! Nawet zostało mi jeszcze oparzenie. Chciałam puścić pióro, ale jakby się do mnie przykleiło, parząc boleśnie. Krzyknęłam wtedy cicho i wtedy piórko jakby we mnie wniknęło, a na plecach poczułam boleśnie, jakby mięśnie chciały wydostać się z moich pleców. Upadłam na kolana i ściągnęłam bluzę w odpowiednim momencie by zobaczyć, jak moja bluzka rozrywa się w dwóch miejscach i wysuwają się białe skrzydła, jak u anioła. Przerażona tym widokiem, na moment chyba straciłam przytomność. Gdy się obudziłam, schowałam skrzydła jakbym poruszała rękami i poderwałam się, włożyłam na rozerwaną bluzkę bluzę i pobiegłam w stronę granic lasu, gdzie spotkałam Belli. Śmiałam się sztucznie, że przegrałam. Później poszłam do domu
 Siedząc teraz na łóżku ściągnęłam bluzę i obejrzałam się w lusterku. Żółta tunika była rozerwana w dwóch miejscach na plecach. Ściągnęłam i ją. Po skrzydłach nie było śladu, ale przecież...
 Usłyszałam pukanie do drzwi. Szybko włożyłam bluzę, a tuniczkę wcisnęłam pod poduszkę.
 - Proszę! - Chwyciłam szybko podręcznik od biologii i otworzyłam na którejś stronie.
 Mama weszła do pokoju.
 - Hej skarbie, nie widziałaś mojej czarnej klamry? - Rozejrzała się po pokoju.
 - Mamo, nie noszę czarnych rzeczy. Przecież wiesz. - Mruknęłam i udawałam, że uczę się biologii. Mama spojrzała na mnie dziwnie.
 - A twoja żółta tunika gdzie jest? Bo nastawiam jasne pranie.
 O kurczę.
 - Jest... w szafce, ja jej nie nosiłam jeszcze. - Skłamałam. Nienawidziłam kłamać, ale trzeba było...
 Mama pokiwała głową i wyszła. Westchnęłam głęboko i wyciągnęłam tunikę spod poduszki.

piątek, 13 stycznia 2012

Prolog

 Conrad siedział na łóżku w naszym, czyli moim i Jonathana, pokoju. Po jego narodzinach musieliśmy być przy nim całą dobę, więc wszyscy troje mieliśmy wspólny, ogromny pokój. Teraz, po dwóch latach, Conrad był już starszy, wyglądał na mniej więcej piętnaście lat i zatrzymał rośnięcie, więc miał własny, mniejszy pokój, natomiast my ze swojego nie zrezygnowaliśmy.
 Chłopak przeglądał jakąś grubą, starą książkę. Musiałam przyznać, że nawet gdyby miał piętnaście lat, bardzo szybko chłonął wiedzę.
 Ja natomiast przeglądałam stare zdjęcia, które robiliśmy zaraz po narodzinach syna. Musiałam przyznać, że bardzo się zmieniłam. Nie pod względem wyglądu, bo nie miałam zmienić się nigdy. Zmieniłam się pod względem charakteru, nawet na zdjęciach było to widać. Zmieniło mnie to, że zostałam matką i czułam się odpowiedzialna za Conrada. Poza tym jak miałam się nie zmienić, skoro byłam tak rozpieszczana przez męża?
 Tak, męża. Jace oświadczył mi się niedługo po narodzinach naszego syna i pobraliśmy się niedługo później.
 Zmieniło się wiele rzeczy. Ubierałam się bardziej dorośle, zachowywałam z większą powagą, poza momentami, kiedy byliśmy sami z Jonathanem. Wspominałam wszystkie wspólne noce z uśmiechem na twarzy.
 Wstałam z łóżka i wyszłam na korytarz, chciałam zapytać Ester, gdzie podziewa się mój mąż. W końcu miał wyjść tylko zapolować. Nie pochwalałam tego, ale nie zabraniałam.
 Zamiast Ester na korytarzu natknęłam się na Chestera. Kot połasił się chwilę, po czym uciekł. Wtedy już wiedziałam, kogo zobaczę, gdy podniosę wzrok.
 Opierając się o ścianę, stał młody, czarnowłosy chłopak. Na jego twarzy znów widniał łobuzerski uśmiech. Uniosłam lekko kąciki ust.
 - Po raz pierwszy od dobrych paru miesięcy nie ma przy tobie Jonathana. Niezwykły widok. - Oświadczył Damon.
 - Właśnie zastanawiam się, co go tak zajęło. Może ty wiesz? - Zapytałam, choć znałam odpowiedź.
 - Gdybym wiedział, to musiałby mnie zabić. Wierz mi, znam go od pół wieku ponad i mało kiedy pozwala mi coś wiedzieć.
 Ta zawikłana wypowiedź dała mi tyle, co nic. Wtedy pojawiła się Ester.
 - Alex, kochana, nie wiesz może, gdzie jest Jonathan? Nigdy na tyle nie znikał. - Zapytała. Spojrzała przelotnie na Damona i jakby się nieco zdziwiła.
 - Właśnie do ciebie szłam, mając nadzieję, że ty wiesz. - Odparłam, już nieco zmartwiona. Nie było go już trzy godziny, zazwyczaj poświęcał na polowanie tylko godzinę najwyżej...
 Ester wyraźnie się zmartwiła, choć zawsze uważałam, że nie zwracała uwagi na starszego syna tak jak na młodszego.
 Nagle usłyszałam śmiech Conrada i coś przeleciało za oknem. Wypadłam na zewnątrz akurat w tym momencie, by zobaczyć, jak mój kochany syn ląduje miękko po skoku z ósmego piętra.
 - Tato! - krzyknął i podbiegł do Jace'a. Przeniosłam wzrok z syna na męża i... zamurowało mnie.
 Jonathan był totalnie zmasakrowany. Podbiegłam go niego i dotknęłam jego twarzy. Syknął z bólu, natychmiast odsunęłam rękę. Jad. Jedyna rzecz, która wywołuje ból u wampirów. No, może poza srebrem.
 - Conrad, do siebie. - Nakazałam. Chłopak zniknął. Zamiast niego zjawił się Constantin.
 - Nie, nic mi nie jest. - Odpowiedział na zadane przez niego w myślach pytanie. - Po prostu...
 Co się stało do cholery?!
 - Spokojnie, kochanie. Po prostu dwa lata temu miałaś rację, zdążyli nas namierzyć.
 Cholera jasna, czy ty nie potrafisz odpuścić?! A jakby cię zabili?!
 - Nie, polowałem... Chciałem tylko ich podsłuchać. Nie moja wina...
 Przestań wreszcie! Jak teraz wytłumaczysz to Conradowi?!
 - Jest dorosły, nic mu się nie stanie. Nie możesz wiecznie ukrywać przed nim zła. Za to mam ciekawy pomysł. Chociaż... nie, i tak się nie zgodzisz.
  No jaki?
 - Ty i Conrad pojedziecie do Seattle, w tym czasie ja ich unicestwię.
 - Pomogę ci. - Wtrącił Constantin. 
 - Czy wam obojgu już odbiło?! - Krzyknęłam.
 - To jest dobry pomysł, Alex. - Przyznał rację bratu Constantin. Myślałam, że zaraz mi szczęka opadnie.
 - Kochanie, chodzi mi tylko i wyłącznie o ciebie i Conrada.
 - To zajmie co najwyżej parę tygodni. - Wtrącił jego brat.
 - A jeśli na przykład pojadą za nami?
 - Dlatego wyślemy z wami Damona. - Powiedział ciężko mój mąż.
 - Wy się nienawidzicie. - Przypomniałam. Wzruszył ramionami.
 - Jest dobry do walki, poza tym to nie ma znaczenia.
 - A pomyśleliście co będzie, jeśli po tych paru tygodniach przyjedziemy i okaże się, że podpisaliście na siebie wyrok śmierci? Ja tu zostaję, cokolwiek nie postanowicie. Koniec, kropka. - Oznajmiłam twardo, ale wiedziałam, że nie osiągnęłam niczego. Oni już postanowili.

piątek, 6 stycznia 2012

Rozdział 31

I kolejny rok za mną xD

Rozdział 31

 Wreszcie moja cierpliwość została wyczerpana. Kiedy kolejny raz Jonathan siedział w ciszy wpatrując się w ścianę, nie wytrzymałam, podeszłam i uderzyłam go w twarz otwartą dłonią. Wszyscy na nas spojrzeli.
 - Skończysz te ciche dni?! - Warknęłam.
 - Alex, nie wolno ci się denerwować... - Zaczął Constantin, ale nie zwróciłam na niego uwagi.
 - Przypominam, że niedługo urodzi się NASZE dziecko i byłoby fajnie, gdybyś trochę się tym zainteresował! Od trzech tygodni ani razu się do mnie nie odezwałeś.
 - Bo to wszystko moja wina! - Przerwał mi. - Co miałem ci powiedzieć?!
 - Zamknij się do cholery! - Krzyknęłam. Constantin niemal siłą odciągnął mnie od Jace'a i posadził na fotelu.
 - Uspokój się, bo zaszkodzisz tylko sobie i dziecku.
 Przewróciłam oczami, ale nie kłóciłam się. Wiedziałam, że Constantin ma rację.
 Podszedł do Jonathana i pchnął go w ramię.
 - Ona ma rację. Skoro już jesteśmy przy kwestii czyja to wina, to może zamiast przysparzać jej zmartwień pomógłbyś jej w tej ciężkiej sytuacji? Zrobiłeś jej dziecko, to teraz się nimi zajmij. - Dodał ciszej. Jace spojrzał gdzieś w bok.
 - Wiem. To na pewno wiem. Ale nie mam pojęcia... - Spojrzał na mnie. - Czy ty mi to kiedykolwiek wybaczysz?
 Znów się odzywał. Znów patrzał mi w oczy. Czemu miałabym nie wybaczyć?
 Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Ja ci wybaczyłam. Chcę tylko, żebyś teraz mi pomógł. Żebyś był przy mnie. Bo to jest to, czego teraz potrzebuję. Żebyś mnie nie zostawił.
 Podszedł do mnie, zamknął moje dłonie w swoich i wyszeptał: 
 - Masz rację.
 Przytuliłam się do niego, chociaż trochę przeszkadzał mi brzuch. W końcu był to już trzeci tydzień... Jonathan położył na nim dłoń i po raz pierwszy od trzech tygodni uśmiechnął się do mnie i pocałował. Przytuliłam go mocno. Ester uśmiechnęła się za plecami syna.
 - Masz pomysł co do imion? - Zapytał. Spojrzałam na niego.
 - Tak, tylko dotąd nie byłeś raczej w nastroju. - Uśmiechnęłam się. - Jeśli to będzie dziewczynka, mam nadzieję, wymyśliłam Esmeraldę Margaret.
 - Dziękuję. - Wyszeptał. Za jego plecami Paulin również się uśmiechnął na wspomnienie siostry. - A jeśli będzie to chłopiec? - Zapytał Jace.
 - Może... Conrad Rafael? - Zaproponowałam. Pokiwał głową i pocałował mnie we włosy.
 - Nieważne, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka, ważne, żeby było zdrowe. - Wtrąciła Ester. Pokiwaliśmy głowami.
 Teraz, kiedy Jonathan znów miał chęć do życia, czekałam tylko na dziecko...

*

 Wreszcie nadszedł dzień, kiedy miał odbyć się poród, tego Constantin był pewien. Wampirza położna o imieniu Marlena była przy mnie niemal cały dzień. Aż wreszcie wieczorem zaczęło się. Przysadzista, drobna Marlena wyrzuciła Jace'a z pokoju mimo moich protestów. Cieszyłam się tylko, że wampiry nie czują bólu.

*

 Po porodzie Marlena natychmiast zabrała mi dziecko, nawet nie mówiąc, czy to chłopiec, przy dziewczynka. Za to przyszedł do mnie Jonathan. Po prostu promieniał.
 - Może chociaż ty mi coś powiesz? - Zapytałam go. Zamiast tego pocałował mnie mocno.
 - Kocham cię, nawet nie wiesz, jak bardzo. I żałuję tego, że milczałem tyle dni.
 - Wiem, wiem... Ja też cię bardzo kocham. - Objęłam go słabo, byłam wykończona. Położył mnie delikatnie na łóżku.
 - To Conrad. Jest śliczny, podobny do ciebie, ale oczy ma złote. Po prostu... Nie da się go nie kochać. Jak ciebie.
 Uśmiechnęłam się. Conrad, Conrad...
 - Kiedy mogę go zobaczyć? - Zapytałam. - Marlena już go wam oddała?
 - Tak, wyjechała... Teraz zajmuje się nim Ester, żebym mógł do ciebie przyjść. - Niemal wybuchnął śmiechem. - Jestem ojcem, nie wierzę! - Pocałował mnie znowu. - Jestem ojcem!
 - Idź, idź, zajmij się nim. - Zaśmiałam się. Wyszedł, śmiejąc się głośno. Po chwili znów zapanowała cisza i mogłam zasnąć.
 Jutro, gdy się obudzę, zobaczę mojego syna.
 Naszego syna.

KONIEC CZĘŚCI I

Rozdział 30

Koniec zbliża się wielkimi krokami xD Ale to brzmi! Powiem wam, że pisząc tą notkę, szło ciężko, bo jakoś nie potrafiłam wczuć się w te oczekiwania...

Rozdział 30

 Siedziałam przy laptopie i szukałam informacji na temat objawów ciąży. Niestety, większość była w moim przypadku wręcz niemożliwa, bo mój organizm działał po wampirzemu. Nieco przychylałam się do prawdopodobieństwa nudności, innych upodobań pokarmowych, zmęczenia, większej wrażliwości, metalicznego posmaku w ustach, zmian nastroju itd., słowem - dużo tego było. Mimo to były to tylko oznaki które mogły a nie musiały być znakami ciąży. Poza tym znalazłam jeszcze informację, że w 10-20 tygodniu ciąży można usłyszeć bicie serca dziecka, więc podzieliłam to przez 4,5, bo tyle razy szybciej przebiegała moja ciąża i wyszło znów dwa tygodnie z hakiem. Wtedy to już będzie być może widać brzuszek! Poza tym, jeśli byłby to chłopiec, byłby wampirem, a wampirom serce nie bije. Przyłapałam się nawet na tym, że już zdążyłam uznać, że jestem w ciąży, choć to nie było absolutnie pewne.
 Jonathan unikał mnie jak ognia, większość czasu spędzał ze mną Constantin, który miał o wiele większą wiedzę na temat ciąży niż jego brat. Starałam się jeszcze wypytać Ester o objawy, ale ona skwitowała to tylko:
 - Intuicja. - I nic więcej. No tak, ona na tę ciążę czekała.
 Dodatkowo uświadomiłam sobie, że za dwa tygodnie gwiazdka. Wiedziałam, że nie będzie ona dla mnie tak spokojna, jak bym chciała. Wtedy miałam zacząć bardzo dokładnie wyglądać jakichkolwiek oznak ciąży.
 I tak minęły te dwa tygodnie w napięciu i oczekiwaniu. Bywało, że budziłam się w nocy z wrażeniem, że mój brzuch jest jakby większy, że coś słyszę, jakby wskazówki zegara, coś rytmicznego i na pewno nie było to MOJE serce...

*

 Martwiłam się razem z Alex. Często zaglądałam do niej, pytałam, jak się czuje. Ale tamtego dnia, w Wigilię, było nieco inaczej.
 Obudziłam się przez pocałunek Constantina. Był już ubrany. Siedział obok mnie na łóżku w moim pokoju.
 - Idę zobaczyć, co z Alex, dobrze? - Powiedział swoim miodowym głosem. Pokiwałam głową nieprzytomnie i znów opadłam między poduszki.
 Gdy znów otworzyłam oczy, zdałam sobie sprawę, że w domu jest strasznie cicho. Pojawił się Constantin. Nie był zbyt zachwycony.
 - Co z nią? - Zapytałam. Westchnął ciężko.
 - Jednak jest w ciąży.
 Informacja jak grom z jasnego nieba. Spojrzałam mu w oczy, pełna przerażenia.
 - I co teraz? Potrafisz określić płeć dziecka? - Dopytywałam. Pokręcił głową ciężko.
 - Niby mam wrażenie, że to chłopiec, bo nie słychać serca, ale z drugiej strony jeśli to dziewczynka, to może być za wcześnie.
 - Ale ona chyba nie będzie karmić dziecka piersią? Przecież...
 - Oczywiście, że nie. On i tak potrzebuje krwi, żeby przeżyć.
 Pokiwałam głową. Wyplątałam się z pościeli i poszłam do łazienki się ubrać. Później poszłam do Alex.
 Siedziała na łóżku, obok niej siedział Jace. On nawet nie drgnął, kiedy weszłam, ona podniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie. Wyglądało to tak sztucznie, jak maniery mojego przybranego brata.
 - Miałam nadzieję, że przyjdziesz. - Powiedziała cicho. Podeszłam bliżej, zamykając drzwi. Wyglądała strasznie - na policzkach miała ślady łez, włosy w nieładzie, ręce jej się trzęsły. A ja zauważyłam jeszcze jedno. Lekko wystający brzuch.
 Usiadłam obok niej. Jonathan wstał gwałtownie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
 - Nie o ciebie mu chodzi. - Uspokoiła mnie Alex. - Po prostu on ma dość wszystkiego. Jest wściekły na siebie.
 Położyłam dłoń na jej ramieniu i zapytałam cicho:
 - Cieszysz się, że będziesz mamą? - Spojrzała na mnie i wyszeptała:
 - Nie wiem. Wiem tylko, że muszę spojrzeć poważnie w przyszłość. I wybrać imię dla dziecka. Pomożesz mi? - Zapytała. Pokiwałam głową.
 - Masz już jakiś pomysł?
 - Hmm... Jeśli to jednak będzie dziewczynka, nazwę ją chyba Esmeralda Margaret, odwrotnie niż ciotka Constantina i Jace'a, ale nie mam pojęcia na imię dla chłopca.
 - Może Nicolas, skoro już jesteśmy przy nietypowych imionach? Albo poszukaj coś na internecie. Conrad, Michael, Rafael, Simon... Dużo tego. - Wyliczałam. Alex westchnęła.
 -  Conrad Rafael. Co powiesz? - Zapytała. Uśmiechnęłam się. Dobrze to brzmiało. - Ale wiesz, wolę, żeby to była dziewczynka. Może wtedy doświadczy ona przyjemności długiej, prawie rocznej ciąży. Będzie miała czas na wszystko.
 - Esmeralda... Wiesz, nie ważne, czy będzie dziewczynka, czy chłopiec. Ważne, żebyś ty dobrze się z tym czuła.
 - Mama by mnie zabiła, gdyby się dowiedziała. Upiłam się, wpadłam i będę mieć dziecko w wieku osiemnastu lat. - Obie lekko się uśmiechnęłyśmy.

czwartek, 5 stycznia 2012

Rozdział 29

No i skończyły się moje normalne pomysły, czas na te walnięte. I początek końca.

Rozdział 29

Tydzień szybko zleciał na przygotowaniach do imprezy i nadeszła wyczekiwana sobota. Już od rana Jace nie spuszczał mnie z oka mając nadzieję, że coś zobaczy, bo nie był wpuszczany na salę balową. Siedział w mojej głowie całe popołudnie, dopóki nie zakazałam mu tego i nie poszłam się przygotowywać. Dopiero wtedy zniknął, żeby zapewnić mi choć trochę prywatności.
 Gdy już włożyłam sukienkę i biżuterię, przyszła Ori. Zrobiła mi delikatny makijaż pod kolor do sukienki. Później jeszcze przebrała się u mnie, bo miała ze swoją błękitną sukienką. Też była krótka, ale bardziej obcisła niż moja. Kiedy już ze wszystkim się uporałyśmy, przyszła Ester. Jej długa niemal do ziemi suknia była koloru ciemnej zieleni. Spojrzała na nas.
 - Gotowe? Świetnie, w samą porę. Spójrzcie, już jest siódma. Alex, teraz musisz iść do Jonathana i kazać mu się przebrać, tylko przyjdźcie dopiero za pół godziny. - Wręczyła mi paczkę z jego garniturem.
 Poszły razem z Ori na salę, natomiast ja zapukałam do drzwi pokoju chłopaka. Otworzył mi drzwi i szeroko otworzył oczy, wpatrując się we mnie. Weszłam i zamknęłam drzwi za nami. Wcisnęłam mu paczkę do rąk.
 - Idź się przebrać. - Nakazałam. Nie sprzeciwił się, poszedł do łazienki. Kiedy się przebierał, starałam się jakoś naciągnąć sukienkę trochę niżej, żeby nie była aż tak krótka. Nie wyszło. Po chwili Jace wyszedł z łazienki. Pierwszy raz widziałam go w takim stroju. Poprawiłam mu krawat, tak jak często tacie. Czy jakikolwiek mężczyzna potrafi go wiązać normalnie?
 - Wytłumaczysz mi, o co tu chodzi? - Zapytał chłopak. Wreszcie udało mi się rozprostować krawat, ale chwycił moje ręce, żebym nie mogła ich odsunąć. - Widziałem, jak coś robicie i się z tym kryjecie. Mogę wiedzieć, co wymyśliłyście?
 Uśmiechnęłam się.
 - Zobaczysz, a teraz już chodź... Chociaż nie, mamy jeszcze dwadzieścia minut. Przez te dwadzieścia minut masz nie dociekać, o co chodzi, zgoda? - Poprosiłam. Zgodził się z trudem. Wziął mnie pod rękę i poszliśmy na balkon, gdzie akurat zachodziło słońce. Jace spojrzał na mnie uważnie.
 - Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety, wiesz? - Powiedział cicho, przesuwając dłonią po moich włosach. Uśmiechnęłam się. I postanowiłam jedno - tego wieczoru Jonathan miał być szczęśliwy, bo to jego jubileusz... A może powinnam złożyć mu życzenia? Tylko czego miałam mu życzyć? Sto lat?
 Staliśmy na balkonie dość długo, słońce schowało się za horyzontem. Wtedy przypomniałam sobie, że mieliśmy zostać tylko na dwadzieścia minut.
 - Chyba już czas. - Powiedziałam do Jace'a i razem poszliśmy na salę balową. Zapukałam do drzwi. Cisza. Trudno, niech będzie. Pchnęłam podwójne drzwi.
 Zewsząd rozległy się wiwaty i gwizdy. Czyli ok. Stanęłam na palcach, by pocałować Jonathana w policzek.
 - Wszystkiego najlepszego. To twoja impreza. - Powiedziałam. Objął mnie mocno, podnosząc do góry. Zabawa się zaczęła. Wszędzie było mnóstwo wampirów, których nie znałam. Jace cały czas trzymał mnie za rękę, żeby mnie nie zgubić. Raz na jakiś czas widziałam Ori, Constantina, Ester, Paulina czy Alfreda, ale rzadko. Dochodziła północ, pamiętałam fajerwerki i sztuczne ognie. Później starsi się ulotnili, zostało tylko paręnaście osób w naszym wieku. Zaczęliśmy pić alkohol. Co prawda Ori miej, Constantin też, bo ona była tylko człowiekiem i miała słabą głowę, a na wampiry alkohol działa jak zwielokrotniony. Ale my i pozostali ostro piliśmy. Pamiętałam tylko urywki zdań, w większości padały z ust Jonathana. Całował mnie i śmialiśmy się, całkowicie pijani.
 Kiedy Jace otworzył drugą butelkę wódki, przy okazji mocno mnie całując, Constantin szturchnął go w ramię.
 - Nie żebym ci coś mówił, ale rano będziesz miał straszne wyrzuty. - Upomniał go. Brat pokręcił głową.
 - Jeśli nawet, to raz się żyje, co nie? - Zaśmiał się, pijąc kolejny kieliszek. Był to chyba jego siódmy czy ósmy. Constantin wypił tylko dwa, Ori jeden, bo nie zasmakował jej gorzki alkohol. Po czwartej butelce wódki urwał mi się film.

*

 Obudziłam się rano w moim pokoju, w moim łóżku, w mojej koszulce nocnej, ale cała byłam obolała. Mimo to czułam, że świetnie się bawiłam. Ori siedziała z podejrzanym uśmiechem obok mnie. Uniosłam się na łokciach, patrząc na nią.
 - Co cię tak bawi? - Zapytałam słabym głosem.
 - Podziwiam cię. Dwadzieścia kieliszków. - Pokręciła głową. - No tak, u was nie istnieje kac. Pamiętasz coś w ogóle z wczoraj?
 - No... Wódkę, pocałunki... - Zamilkłam, przerażona. Całowałam się z Jonathanem! Trudno, było, minęło... - Po którejś flaszce urwał mi się film.
 - No to nie będę uprzedzać prawdopodobnych faktów. Koniec końcem tylko ja i Constantin z nas wszystkich jesteśmy trzeźwi.
 To mówiąc wyszła z pokoju. Opadłam z powrotem na poduszki i zasnęłam.
 Gdy otworzyłam ponownie oczy, słońce było już trochę wyżej. Wstałam, wzięłam prysznic i włożyłam bluzę, jeansy i adidasy. Spojrzałam w lustro, czesząc włosy. Wyglądałam jak czarownica. Nałożyłam korektor pod oczy i było już zdecydowanie lepiej. Na wszelki wypadek nałożyłam podkład. Dopiero teraz wyglądałam w miarę normalnie. Wyszłam z pokoju i niemal natychmiast natknęłam się na Constantina.
 - No wreszcie! Może ty go wyciągniesz z pokoju! - Powiedział i pociągnął mnie pod drzwi pokoju Jace'a. Zapukał, jednocześnie każąc mi się nie odzywać. Za drzwiami co chwilę rozlegały się głośne dźwięki, jakby Jonathan rozwalał pokój. Constantin zapukał jeszcze raz. Na chwilę hałas ustał.
 - Wejdź, a cię rozdupcę, braciszku. Ostrzegam. - Po chwili znów coś huknęło. Constantin spojrzał na mnie. Gestem nakazałam mu odejść.
 - Jace. - Powiedziałam cicho. Hałas znów ustał, tym razem zupełnie.
 - Alex, zostaw mnie. Proszę. Nie potrafię ci spojrzeć w oczy, a ty nigdy mi nie wybaczysz... - Urwał. Znów coś raz huknęło. Otworzyłam ostrożnie drzwi.
 Pokój wyglądał jak po przejściu tornada. Rozrzucona, rozerwana pościel, połamana rama łóżka, wyciągnięte i połamane szuflady, podarte książki, zbite szkło i wszelka porcelana, a na środku tego wszystkiego siedział Jonathan. Miał na sobie tylko jeansy, włosy jak zwykle roztrzepane, ale moje oczy zobaczyły coś jeszcze. Coś znajomego, znajomy kolor...
 Ślady mojej szminki.
 Przypomniałam sobie, że przecież wczoraj się całowaliśmy, więc nic dziwnego.
 Podeszłam do niego, uklękłam przed nim i położyłam dłoń na jego ramieniu. Spojrzał na mnie, ale zaraz odwrócił wzrok. Ujęłam jego twarz w dłonie i zmusiłam do spojrzenia mi w oczy.
 - Czego ci nie wybaczę? - Zapytałam cicho, łagodnie. Wiedziałam, że zaraz usłyszę coś takiego, że pożałuję, iż zapytałam. Zamknął oczy i wyszeptał cicho:
 - Wczoraj, oboje byliśmy totalnie pijani, ale pamiętasz coś, cokolwiek?
 - Pamiętam alkohol i nasze pocałunki, później urwał mi się film. Nie żałuję tego, jeśli o to ci chodzi.
 - Nic więcej nie pamiętasz? No tak, nieźle ci pozwoliłem wypić...
 - Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? - Dociekałam łagodnym tonem.
 - Nie wybaczysz mi.
 Z trudem zachowywałam cierpliwość.
 - Jace. Co. Się. Stało.
 Zebrał się wreszcie w sobie.
 - Przespaliśmy się ze sobą. - Powiedział cicho, po czym wstał i rzucił ramą lustra o podłogę. Rozleciała się na kawałki.
 Ja natomiast klęczałam dalej, trawiąc te cztery słowa. O Chryste...
 - Ale... Jakim cudem? - Zapytałam cicho. Rzucił jakimś zdjęciem w ramce o ziemię.
 - Jakim cudem? Upiliśmy się oboje, wyprowadziłem cię z sali i poszliśmy do ciebie. Chcesz znać więcej szczegółów? - Niemal warknął. Pokręciłam głową. Ukląkł przede mną. - Ale jeszcze nie to jest najgorsze.
 Uniosłam głowę.
 - Najgorsze jest to, że mogłaś zajść w ciążę.
 Tym już mnie załamał.
 Jonathan podszedł do ściany i po prostu się po niej osunął, nie mając siły dalej trawić tego, co się stało. Usłyszałam ciche pukanie. Spojrzałam na chłopaka. Siedział z zamkniętymi oczami, nie drgnął nawet, gdy znów usłyszał pukanie. W ogóle nie wyobrażałam sobie, jak to wczoraj wyglądało...
 Znów pukanie. Poczułam, jak Jace wnika w umysły nas wszystkich.
 - Już ci nic nie zrobię. - Powiedział cicho, nawet nie unosząc głowy. Do pokoju wszedł Constantin. Zdawał się nie być zdziwiony tym wszystkim: rozniesionym pokojem, bratem pod ścianą i mną w kącie pokoju. W tym momencie wydało mi się, że to on jest starszy, a nie Jonathan. Constantin podszedł do niego, po drodze spoglądając na mnie uważnie, zwłaszcza na mój brzuch. Przykucnął przy nim i klepnął go w ramię.
 - Jak już spieprzyłeś sprawę, to przynajmniej zachowaj się jak mężczyzna i nie załamuj. - Zamilkł, widocznie dalszą część wypowiedzi przekazywał mu telepatycznie. Jace podniósł głowę i spojrzał na mnie, po chwili na brata.
 - Wiem. Tylko że nie mam pojęcia, jak to teraz naprawić.
 Znów cicha odpowiedź.
 - Liczę, że za dwa miesiące będzie tak samo, jak teraz.
 Przypominam, że też tu jestem.
 Spojrzał na mnie i natychmiast się przy mnie pojawił. Chciał mnie przytulić, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Spojrzał mi w oczy. 
 O co chodzi z tymi dwoma miesiącami?
 - Tyle trwa ciąża u wampirzyc.
 Tylko tyle?!
 - Wampiry rosną szybciej, ale każdy innym tempem.
  Dobrze, więc kiedy byłoby widać... Nie potrafiłam dokończyć. 
 - Constantin, kiedy byłyby sygnały? - Zapytał brata, wciąż patrząc mi w oczy.
 - Od drugiego do czwartego tygodnia. Jeśli do tego czasu nic nie będzie się dziać, to już się nie stanie.
 Ciekawe, skąd tyle wiedział na ten temat.
 - Dzięki. - Powiedział cicho Jonathan. - Mógłbyś...
 Constantin zrozumiał i wyszedł.
 - Alex, jeżeli rzeczywiście... Nigdy sobie nie wybaczę. To wszystko moja wina i...
 - Słyszałeś Constantina. Zachowaj się jak mężczyzna i nie załamuj. - Przerwałam Jace'owi. Odsunęłam kosmyk z jego twarzy. Zacisnął zęby, gdy go dotknęłam. Postanowiłam sobie, że będę cierpliwa.
 Wszystko miało okazać się już za dwa tygodnie.